Zastanawiam się nad zdziwionym spojrzeniem ekspedientki, gdy zamawiałem chwilę wcześniej dwie porcje obiadu, a Kasia marszczy brwi obserwując zawartość talerza. Dokładnie przeszukuje jedzenie i okłada brzeg talerza aureolą cząstek nie nadających się do spożycia, mimo aktualnej daty przydatności. Przy każdym odłożonym kawałku krzywi się z niesmakiem dokładnie w ten sposób, jak wtedy, gdy ją przynudzam rozmową. Zaczyna jeść już na pół zimną zupę.
Uwielbiam ludzi z nerwicą natręctw. Dają się długo smakować, powtarzalnością i regularnością uczą cię siebie na pamięć i budzą zaufanie.
Po drugiej stronie ulicy z kamienicy wychodzi dozorczyni. W chustce na głowie zamiata chodnik, zawsze od prawej strony. Kiwa głową z uśmiechem przechodzącym mieszkańcom i na standardowe „co słychać” opowiada krótką, lecz stałą historię ostatnich lat swego życia. O wizycie w szpitalu, chemii, złym samopoczuciu i o tym, że wszystko jednak będzie dobrze.
– Pewnie kiedyś tam trafię – mówię, patrząc przez witrynę na charakterystyczną chustkę dozorczyni.
– Nie mów tak – przerywa Kasia, jednocześnie łapczywie wkładając do ust łyżkę zupy, odgarniając ręką włosy i zerkając spod czoła, jak zwykle przelotnie.
– Dlaczego? – pytam zdziwiony, przekonany, że tryb życia przesiąknięty 200 mg substancji smolistych na 1,6 mg nikotyny dziennie niechybnie mnie zaprowadzi na onkologię.
– Bo będę płakała.
W tym samym momencie oboje wiemy, że nie będzie. Nie zostawiamy po sobie resztek i okruchów.
Trzy stoliki dalej pani w jaskraworóżowym stroju nachyla się konspiracyjnie nad siedzącą przy niej młodą dziewczyną. Trzymając ją lekko za rękę, jakby sprawdzając obecność, szepce opowieść o tym, jak straciła wzrok, jak często stoi na środku chodnika godzinami, oczekując na pomoc w dojściu do domu. Opowie też o programie telewizyjnym z jej udziałem. Zawsze zastanawiam się, czy gdy traciła wzrok, nauczyła się na pamięć ruchu rąk i ciała przy ubieraniu się, czesaniu zawsze identycznej fryzury i dokładności zawsze jednakowego makijażu.
Kasia dokładnie czyści widelcem dno talerza. Nigdy nie zostawia resztek i okruchów. Jaskraworóżowa, niewidoma pani na obcasach, trzymając pod rękę dopiero poznaną towarzyszkę, ze znanym mi pewnym uśmiechem, pozwala się odprowadzić do domu. Dozorczyni zamiata teraz sień kamienicy. Za chwilę skończy pracę i pójdzie do mieszkania. Tam, już łysa i bez chustki, siądzie do obiadu. Wkładam płaszcz i jednocześnie wyciągam papierosa z paczki w prawej kieszeni. Zapalę go zaraz po wyjściu z baru.
Jestem chory. Nie mam raka, mimo że palenie zabija, ani Alzheimera mimo coraz krótszej pamięci, a nocne czytanie i ruskie okulary z bazaru powodują, że coraz więcej dostrzegam. Układam dokładnie krzesła w rogach stolika do poprzedniej pozycji. Jestem chory i jutro zjem tu obiad, sam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz