Święta. W honorowym miejscu pokoju, vis-à-vis drzwi, zasłaniając widok za oknem, stoi choinka. Do 2 lutego Jan Marek nie będzie widział wyraźnie zmian zachodzących w realnym świecie. Wszystko przez pryzmat tej sztucznej, bezzapachowej zieloności.
Coraz bliżej... święta twarz matki i ojca, z dziwnie wilgotnymi oczyma.
- Życzymy Ci, żebyś miał same dobre oceny w szkole, żebyś był grzeczny, żebyś miał dużo kolegów i koleżanek, dobrą dziewczynę i żeby spełniły się wszystkie twoje marzenia.
Jan Marek jest grzeczny, uśmiecha się. Tak, jak uśmiechałaby się przypadkowo zaczepionana ulicy osoba, której składałbyś takie życzenia każdego innego dnia roku. Państwo Motty wyciągają ręce z białym opłatkiem, już lekko zawilgoconym od palców, nie widzą nierozumiejącego spojrzenia Jana Marka. Bo Jan Marek nie rozumie. Nie wie, czego od niego oczekują. Jak ma być grzeczny? Czy ma w najbliższych dniach nie podkradać tych wiszących na choince cukierków, które mu i jego rodzeństwu raz dziennie wydzielają? Czy ma spełniać ich marzenia, które nie są jego i których nie chce spełniać? Jak ma znaleźć dziewczynę, gdy nie może, tak jak inni, spotykać się z kolegami poza szkołą, a jeśli nawet, to przy spełnieniu wielu warunków i w czasie wyznaczonym i ograniczonym? Jak mają się spełnić jego marzenia? O czym oni mówią, gdy ich nie znają? Czy naprawdę chcieliby, żeby się spełniły marzenia Jana Marka, gdyby wiedzieli czego pragnie? Przecież dotąd, gdy tylko wypowiadał na głos swoje życzenia, w odpowiedzi słyszał, że jak pójdzie na swoje, to wtedy sobie na to zarobi. Przecież oni nie wiedzą i nie chcą wiedzieć, czego Jan Marek pragnie. Marzy, zawsze marzył, lecz już milczy. Marzenia stały się nie celem, do którego należy dążyć, by go osiągnąć. Stały się czymś nierealnym, bardzo odległym, stały się buntem przeciwko woli rodziców, a Jan Marek jest grzeczny. Więc marzy po cichu, grzecznie się uśmiecha, odłamuje kawałek białego opłatka i recytuje, jak co roku:
- Życzę Wam, żebyście byli uśmiechnięci, żeby Wasze dzieci były grzeczne i żebyście byli z nich zadowoleni, życzę Wam powodzenia w pracy i żebyście mieli dużo pieniążków.
Nie wie, po co im życzy tego ostatniego. Sam niewiele z tego będzie miał, nie przeznaczą ich na spełnienie jego marzeń, nie kupią mu upragnionej książki, nie dadzą na wycieczkę wakacyjną pod namioty. Z pewnością będą tylko częściej spokojni.
Siadają do stołu. Świątecznego, rodzinnego, przykrytego białym obrusem. Trzeba być grzecznym, nie zostawić na nim plam barszczu, trzymać sztućce w odpowiednich dłoniach, uśmiechać się. Rytuał. Choć Jan Marek wolałby przełożyć nóż do lewej ręki, wytrajkotać jednym tchem swoje pragnienia, a jeszcze chętniej zerwałby się i pobiegł do choinki wyciągnąć swoją paczkę. Jednak tradycja, swoisty rodzinny rytuał, nie pozwala. Nie ma miejsca na dyskusję, rozmowę, one są w tle. Gdyby był jakikolwiek dialog, nie życzyliby mu spełnienia marzeń, bo nie zaakceptowaliby ich. Nie spodobałyby się im. Liczy się symbolika i w tle ta świecąca choinka, przesłaniająca widok za oknem.
Jan Marek wolałby, żeby stała w kącie pokoju, żeby ten sztucznozielony i bezzapachowy symbol stał się tylko tłem realnego świata. Widziałby wtedy, jak codziennie powracają z żeru wrony, obserwował dachy niemieckich kamienic zza Nysy, marzył. Kilka lat później coraz bliżej święta twarz matki i ojca, z wilgotnymi oczyma. Coraz dalej święta.
Coraz bliżej... święta twarz matki i ojca, z dziwnie wilgotnymi oczyma.
- Życzymy Ci, żebyś miał same dobre oceny w szkole, żebyś był grzeczny, żebyś miał dużo kolegów i koleżanek, dobrą dziewczynę i żeby spełniły się wszystkie twoje marzenia.
Jan Marek jest grzeczny, uśmiecha się. Tak, jak uśmiechałaby się przypadkowo zaczepionana ulicy osoba, której składałbyś takie życzenia każdego innego dnia roku. Państwo Motty wyciągają ręce z białym opłatkiem, już lekko zawilgoconym od palców, nie widzą nierozumiejącego spojrzenia Jana Marka. Bo Jan Marek nie rozumie. Nie wie, czego od niego oczekują. Jak ma być grzeczny? Czy ma w najbliższych dniach nie podkradać tych wiszących na choince cukierków, które mu i jego rodzeństwu raz dziennie wydzielają? Czy ma spełniać ich marzenia, które nie są jego i których nie chce spełniać? Jak ma znaleźć dziewczynę, gdy nie może, tak jak inni, spotykać się z kolegami poza szkołą, a jeśli nawet, to przy spełnieniu wielu warunków i w czasie wyznaczonym i ograniczonym? Jak mają się spełnić jego marzenia? O czym oni mówią, gdy ich nie znają? Czy naprawdę chcieliby, żeby się spełniły marzenia Jana Marka, gdyby wiedzieli czego pragnie? Przecież dotąd, gdy tylko wypowiadał na głos swoje życzenia, w odpowiedzi słyszał, że jak pójdzie na swoje, to wtedy sobie na to zarobi. Przecież oni nie wiedzą i nie chcą wiedzieć, czego Jan Marek pragnie. Marzy, zawsze marzył, lecz już milczy. Marzenia stały się nie celem, do którego należy dążyć, by go osiągnąć. Stały się czymś nierealnym, bardzo odległym, stały się buntem przeciwko woli rodziców, a Jan Marek jest grzeczny. Więc marzy po cichu, grzecznie się uśmiecha, odłamuje kawałek białego opłatka i recytuje, jak co roku:
- Życzę Wam, żebyście byli uśmiechnięci, żeby Wasze dzieci były grzeczne i żebyście byli z nich zadowoleni, życzę Wam powodzenia w pracy i żebyście mieli dużo pieniążków.
Nie wie, po co im życzy tego ostatniego. Sam niewiele z tego będzie miał, nie przeznaczą ich na spełnienie jego marzeń, nie kupią mu upragnionej książki, nie dadzą na wycieczkę wakacyjną pod namioty. Z pewnością będą tylko częściej spokojni.
Siadają do stołu. Świątecznego, rodzinnego, przykrytego białym obrusem. Trzeba być grzecznym, nie zostawić na nim plam barszczu, trzymać sztućce w odpowiednich dłoniach, uśmiechać się. Rytuał. Choć Jan Marek wolałby przełożyć nóż do lewej ręki, wytrajkotać jednym tchem swoje pragnienia, a jeszcze chętniej zerwałby się i pobiegł do choinki wyciągnąć swoją paczkę. Jednak tradycja, swoisty rodzinny rytuał, nie pozwala. Nie ma miejsca na dyskusję, rozmowę, one są w tle. Gdyby był jakikolwiek dialog, nie życzyliby mu spełnienia marzeń, bo nie zaakceptowaliby ich. Nie spodobałyby się im. Liczy się symbolika i w tle ta świecąca choinka, przesłaniająca widok za oknem.
Jan Marek wolałby, żeby stała w kącie pokoju, żeby ten sztucznozielony i bezzapachowy symbol stał się tylko tłem realnego świata. Widziałby wtedy, jak codziennie powracają z żeru wrony, obserwował dachy niemieckich kamienic zza Nysy, marzył. Kilka lat później coraz bliżej święta twarz matki i ojca, z wilgotnymi oczyma. Coraz dalej święta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz