W 1984 roku Maria Lucélia dos Santos w każdy wtorek wyludniała ulice miasta. Wracając od dziewczyny posłusznie, na ostatnią chwilę wyznaczonej godziny, spacerowałem kompletnie pustymi ulicami. Być może stąd pozostało mi zamiłowanie do nocnych spacerów po mieście. Ulice są wtedy jak nawy kościoła, uspokajają, nikt ciebie nie potrąca, nie patrzy, nie szepce. Nie musisz się domyślać, czy ktoś się modli czy komentuje twój ubiór.
Jeśli stawiasz miękko kroki, zza okien, a właściwie sprzed nich, słychać dialogi:
- Matko chrzestna, twoje myśli błądzą gdzieś bardzo daleko.
- To prawda moje dziecko, daleko.
- A mogłabym wiedzieć matko, o czym myślisz?
- Nie mam przed tobą tajemnic Isauro, myślę o Leôncio, wiesz jak bardzo go kocham, ciężko mi żyć bez niego. Nasze rozstanie trwa trzy i pół roku.
Wszystkie dialogi tym samym, miłym męskim głosem. Jak na tamte czasy zadziwiająco czystym technicznie. Moje myśli również błądzą daleko, wstecz o jakieś trzy kilometry, gdzie najchętniej wróciłbym, nie tylko po to żeby nie patrzeć na załzawioną matkę, której przecież miłości nie brakowało. Nie tylko, by nie patrzeć na ojca, którego powodów współuczestniczenia w tej swoistej wówczas wszystkim rodzinnej ceremonii nie rozumiem dotąd. Być może była to lojalność i potrzeba towarzyszenia matce, być może mechaniczne odreagowywanie rozterk ojcowsko-obywatelskich. I nie tylko po to, żeby nie patrzeć na braci, którzy nie rozumieli wtedy nawet zdania z zadanych lektur.
Moje myśli wracały tęsknie do innych dialogów, nie dubbingowanych, nie sztucznych, ale i nie przyziemnych. Dalekich od irracjonalności zdarzeń sprzed okien, gdzie po obu stronach ekranu odgrywany jest cyrk, kiepski teatr tanich wzruszeń, gdzie najbardziej naturalnym i prawdziwym jest tylko ekran czarno-białego telewizora.
W 2012 roku repertuar teatru się nie zmienił. Patrząc z boku, czy profilu, widzę linie ekranu, czarno-białą tęsknotę za dialogiem, rozmową o poezji, literaturze, sztuce. Po obu stronach linii ekranu istne sztuki teatralne. Trzeba przyznać, że technika aktorska poszła naprzód. Teraz sztuki są odgrywane naprzemiennie. Najpierw jedna grupa organizuje konkurs, nagradza i ogłasza. Potem druga grupa po przedstawieniu rozgryza obejrzany odcinek, dlaczego tak się stało a nie inaczej, oskarża i potępia aktorów, każdy snuje swoje domysły, co będzie w następnym odcinku, każdy układa jeszcze lepszy scenariusz. Potem role się odwracają, aktorzy stają się widzami, a widzowie aktorami. Kolejny odcinek i analogiczna sytuacja. Można powiedzieć, że to nieuniknione, tłumaczyć odwieczną pogonią człowieka za osiągnięciami, sławą, tłumaczyć tą wilczą gonitwę "parciem na szkło". Może lepiej sprawa ma się pozakonkursowo? Może to tylko odgrywanie roli, sztuka, jakiś specyficzny rytuał czy ceremonia?
Z taką nadzieją wracałem do pisania. Z nadzieją godzinnych rozmów o inspiracjach, tekstach, poezji, nurtach poetyckich. Z nadzieją rozmów o warsztacie literackim. Z nadzieją, że twórca jest postrzegany przez swoje dzieło. Wielokrotnie powtarzałem znajomym, podobnie jak Ryszard Milczewski-Bruno pisał do Jerzego Szatkowskiego: "Niedobrze, że nic nie napisałeś o formalnych stronach załączonych wierszy. Teraz potrzebuję ostrych słów. Szczerych. Do tych, które ci dzisiaj załączam musisz się ustosunkować trochę szerzej. Potrzebuję tego." Jaki piszący, chcący się rozwijać twórca, nie potrzebuje tego. Potrzebuje i oczekuje. Można sądzić, że tak naturalna potrzeba w takim środowisku musi się spotkać z pozytywnym odzewem. Gdzieżby indziej oczekiwać kulturalnego dialogu jak nie wśród kulturalnych osób. Czyżby?
"Kański grał na skrzypcach. Grał rzeczywiście pięknie, zdawał się nie widzieć audytorjum, a gdy skończył, był naprawdę wzruszony. Nie szczędzono mu powinszowań, a Mika, raz po raz spoglądając na Murka, czekała i jego aprobaty. On zaś nie odmówił jej tej drobnej przyjemności, co mógł zrobić tem szczerzej, że i w obejściu Kański sprawił raczej dodatnie wrażenie, w każdym razie lepsze, niż to, jakie Murek sobie wyrobił dawniej. Jednak różnił się niezbyt dla siebie korzystnie od reszty gości. Inżynier Minasowicz dyskutował właśnie z Sudrą na temat wychowania fizycznego młodzieży, twierdząc, że nie trzeba się bać oklepanych frazesów i że „mens sana in corpore sano“ ma więcej racji, niżby się zdawało. Profesor był odmiennego zdania. Wkrótce wciągnięto do rozmowy doktora Lipczyńskiego i jego żonę. Dyskusja przeniosła się na szersze zagadnienia: celowości istnienia, postępu duchowego i zadań kultury.
Przy herbacie prym w rozmowie wzięły panie i — jak zwykle w takich wypadkach — dyskusja z abstrakcyj przeszła do praktycznych dotykalnych spraw, stąd zaś do rzeczy osobistych. Ludzie ci znali się widocznie doskonale i mieli wielu wspólnych znajomych, gdyż materjału do ploteczek, bynajmniej jednak nie złośliwych, nie brakowało. Rostrząsano, dlaczego się niepowodzi temu, jak trzeba przemówić do rozsądku tamtemu, skąd są nieporozumienia wśród dawnych przyjaciół, gdzie możnaby znaleźć posadę dla bezrobotnego kolegi." (Tadeusz Dołęga-Mostowicz, „Drugie życie doktora Murka”, wyd. Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ”, Warszawa 1936, rozdz. IV, str. 223-224).
Muszę cię zawieść, młody literacie. Zdarzy ci się spotkać osoby, których merytoryczne podejście posunie cię naprzód, wskaże ścieżkę, pomoże odnaleźć to czego szukasz. Zdarzy się. Z reguły jednak będziesz uczestniczył w tym irracjonalnym teatrze, rozmowy dość szybko staną się metaliterackie. Poznasz cały świat kuluarów, dokładniej opanujesz techniki zaistnienia w świecie literackim niż warsztat literacki, poznasz wspaniałe historie związków, tych bardziej i mniej twórczych, odkryjesz kolorowy świat romansów, intryg, układów, chorób psychicznych. Dziś tylko nie prowadzi się rozmów przy herbatce. Dziś takie rozmowy prowadzi się przy klawiaturze komputera lub przy piwie. Po pewnym czasie zaczniesz się zastanawiać nad powodem współuczestniczenia w tej swoistej wszystkim rodzinnej ceremonii. Być może jest to lojalność i potrzeba towarzyszenia poznanym literatom, być może mechaniczne odreagowywanie własnych rozterk. Myślisz: "Z jakąś dziką radością przyglądałem się wszystkim kamienicom po kolei i mijającym mnie ludziom... Gdzieś w tym wszystkim, co mnie otaczało, tkwił sens. A ja pomyślałem, że z braku innego zajęcia mogę go poszukać..." (Arkadiusz Buczek "Pogrzeb" w: "Opowieści poronione" wyd. vis-à-vis/Etiuda, Kraków, 2004, s. 44)
Szukaj, przyjacielu, może... zdarzy się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz