Jan Marek o świecie wie ze słyszenia. Panicznie boi się wysokości. Wyglądając z okna mieszkania na trzecim piętrze, wysuwał tylko czubek głowy, na tyle, żeby oczy sięgnęły tuż za parapet, trzymany kurczowo dwiema rękami. Folgował sobie tylko nocą. Wtedy wstawał, otwierał okno pokoju najbliższe wysuniętego w podwórze oszklonego balkonu. Wspinał się na parapet i przytulony do chropowatej ceglanej ściany starał się prawą nogą sięgnąć uchylonego balkonowego okna. Potem prawą ręką framugi. W tym momencie zawsze popełnia ten sam błąd i patrzy w dół. Trzypiętrowa wysokość zwielokrotniona ciemnością do oglądanego w telewizji kanionu Colorado wciąga. Rozkraczone nogi zsuwają się bezwładnie z parapetów.
Podczas upadku budzi go kurczowe ściśnięcie w żołądku i ból ściągniętych mięśni karku. Przez półmrok dostrzega karmnik dla ptaków przytwierdzony przez ojca do balkonowej ściany. „Jest zimno czy ciepło?” Ciepło. To daje mu czas na zastanowienie się nad przyczynami tego, co stać się musiało. Albo raczej tego, w czego niezdarzenie się Jan Marek dawno przestał wierzyć, i to mimo wszelkich profilaktycznych działań, jedzenia kolacji „na sucho”, nie picia płynów po dobranocce i oddawania moczu „na siłę” przed położeniem się spać.
Do pokoju wchodzi matka. Widząc otwarte oczy Jana Marka mówi:
- Wstawaj! Do szkoły! Do sklepu po bułki trzeba iść.
Nie przyszła pierwszy raz, bo w głosie słychać zniecierpliwienie. Gdyby usłyszał ją za pierwszym razem, lub gdyby choć szarpnęła go za ramię, mógłby uniknąć wypadku, biorąc pod uwagę temperaturę. Wychodząc matka szarpie kołdry i ramiona dwóch młodszych synów.
Jan Marek, nauczony wykonywać polecenia, bez słowa wysuwa się z łóżka, zmienia marznące już spodnie pidżamy na suche ubranie położone niedbale wieczorem na krześle. Nie musi już iść do łazienki. Zresztą kazano mu iść tylko do sklepu po bułki, a zza drzwi słychać maszynkę elektryczną golącego się przed pracą ojca. Wracając ze sklepu pewnie go już nie zastanie. Ojciec będzie już w drodze na autobus, prawie biegnąc by zdążyć do pracy. Zawsze obowiązkowy, codziennie ogolony, wiecznie do szpiku kości uczciwy. W wojsku nie był, ale jego ojciec był żołnierzem podczas wojny. Wracając do kości, ojciec Jana Marka był tak uczciwy, że w wybuchach słusznego gniewu, gdy już bezsilny nie chciał jednak używać skórzanego pasa, nigdy nie ukrywał przed uczącym się dopiero życia Janem Markiem, że to czego się uczy, da mu kiedyś w kość.
Czy gdyby wtedy wiedział, że skłamie, że Jan Marek sam sobie da w kość i to znacznie dotkliwiej, niż mogłoby to zrobić życie, czy to wtedy powstrzymałoby pana Motty od tych ściskających żołądek i ściągających bólem mięśnie karku słów?
- Poproszę dziesięć bułek i litr mleka. - chłód poranka nie pozwala Janu Markowi zastanowić się nad uczciwością wszystkich dorosłych. Wraca do domu nie sprawdzając wydanej w monetach reszty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz