Pisałem niegdyś o najgłupszym pytaniu zadawanym piszącym. Spotkałem się też z najmądrzejszym, zadanym dwa lata temu przez Krzysztofa Schodowskiego, osobie która wtenczas nie pisała. Brzmiało ono „Dlaczego nie chcesz mówić?”
Dobre pytanie Mr. Schodowski, znacznie lepsze niż zwykle zadawane „dlaczego Pan/Pani pisze”.
Mam napisać prozą, w karbach której czuje się niezręcznie, o trzech własnych, ulubionych przeze mnie samego tekstach. Tekstach… Dlaczego nie powiem wierszach? Może dlatego, że znaczenie słów odgrywa dla mnie zbyt wielką rolę, że obraz poezji w mojej głowie jest wyolbrzymiony i umysł karmi się starymi stereotypami czystości i wielkości poezji, podobnie jak obraz kobiety, choćby na ustach miała siarczyste przekleństwa, pozostaje piękny.
Czy da się to zrobić obiektywnie? Łatwo jest wypowiedzieć się na temat czyjegoś tekstu, złapać dystans. To tak jakbym miał chłodnym okiem psychologa przebadać moje córki i postawić diagnozę. Niby po napisaniu wiersz żyje własnym życiem a poeci idą dalej. Taaaa… Czcze gadanie, podczas gdy wciąż do nich wracają, poprawiają, walczą o ich cześć i ze słodką czułością opowiadają o nich na każdym wieczorku poetyckim. Pieszczą i pielęgnują, kształtują coraz dojrzalej, niczym rodzic wzrastające dziecko. I nie lubię mówić o moich tekstach, obnażać ich. To tak jakbym zabierał im moc sprawczą, którą staram się im nadać, moc zmuszania ludzi do myślenia, do własnego spojrzenia na obraz. Pisząc to, wciąż mam dylemat, czy powinienem się w takim stopniu odsłaniać, podawać na tacy czytelnikowi gotowe danie. Zawsze byłem przeciwnikiem takich rozbiorów, pozbawiania się specyficznego dialogu z czytelnikiem. Powiadają, między innymi sam Schodowski, że warto. Nie do końca mnie przekonali. Obym nie musiał więcej tego robić.
Pierwszy, „Eos”, jest z nieukończonego projektu „160 znaków” mającego być luźnym zbiorem 160 tekstów, znaków, obrazów, spojrzeń. Każdy z nich miał posiadać bez tytułu dokładnie 160 znaków, licząc spacje i znak łamania wiersza (/). Treść miała się mieścić w jednym smsie. W jakim celu? To nie tylko czysta zabawa słowem. W pewnym stopniu pomysł zainspirowany haiku, tu w szerszej formie, lecz na tyle ciasnej, że zmusza mnie do wytężonego myślenia, do poszukiwań. Jak w tak krótkiej formie oddać krótką w czasie rzeczywistym, ale tak trwale zapadającą w pamięć chwilę? Jak 160-cioma znakami (w tym spacjami) wyrazić wszystkie wrażenia, jakie wywarł na mnie dostrzeżony obraz? To w pewnym stopniu samokształcenie, autoform(AT)owanie. To także wymóg by słowo miało wyraziste znaczenie, oddało stan jak najbliższy ideału. Tu nie ma miejsca na zapychacze, jakiekolwiek ubarwienia, zbędne słowa.
Obudziłem się pewnego marcowego dnia o świcie. Dziwne. Zawsze mam problemy z przebudzeniem się. W głowie i na zewnątrz szumi wiatr. Podchodzę do okna. Siedzące na ziemi gołębie spostrzegam tylko dlatego, że spłoszone zerwały się do lotu. Chyba najgorzej latające ptaki. Robią przy tym najwięcej hałasu, machają skrzydłami jak niewprawny początkujący pływak i lecąc ślepo mogą trafić w głowę, jeśli się nie uchylić. Z bramy oficyny wychodzi zgarbiona postać kobiety, o lasce, z workiem odpadków. Podchodzi do kosza na śmieci, miarowo, kołysząc się. Lewa noga, laska, prawa noga. Ledwo sięgając kosza wyrzuca worek ze śmieciami płosząc podwórkowe koty. Wredny, potargany jak sierść miauk. Zastanawiam się, czy ta starsza kobiecina też jest dobrym człowiekiem, stargana życiem, doświadczona na tyle, że nie potrafi już nikogo nie rozumieć. Myślę, czy jej twarz, pewno kiedyś niewiarygodnie pięknej kobiety, ma ten osobliwy urok kilkudziesięciu lat. Nozdrza poruszają mi się przy tym jak wietrzącemu psu. Nieznajoma w głowie staje się boginią. Może nią jest, skoro nagle, jakby czując mój wzrok, podnosi głowę i spogląda w okno? Piękna twarz, śliczna brzaskiem dobroci zmierzcha już.
Drugi tekst „bzdurka na Po”, jest z serii bzdurek, rozbudowanej wersji fraszek, zabawa słowami i znaczeniami, często dźwiękiem, brzmieniem fraz. Pod pozorem ironii, zabawy literackiej staram się ukryć ważkie tematy. Włoskie znaczenie słowa fraszka pasowałoby tu idealnie, lecz chciałem uniknąć ograniczania się formą jak i sugerowania czytelnikowi sposobu odbioru tekstu w kontekście fraszek. Słowo bzdurka wystarczająco odwraca uwagę czytelnika.
Na początku było słowo, logos, czyste, dzikie, nieokiełznane, organiczne. Czyste słowo nadane przez Etę rozlicznościom. W świecie metafizycznym, nie tylko poza ale i przed fizycznym, wszystko miało swoje miejsce i czas, właściwe proporcje, harmonię i melodię. Lecz Eta miał fantazje i w… właśnie, w czym? W próżności, nudzie, wiecznym dążeniu czy rzeczywiście miłości? Tego nie wiem, więc to pomijam. W każdym razie, stworzył Po: Poetę, Populus, stworzonego Po wszystkim co było do stworzenia. Istotę cielesną, mięsną, żarłoczną i pełną pogardy, istotę tak chciwą że wzięłaby najchętniej w posiadanie nie tylko same nogi Ety. Ile w tym winy Ety skoro własną wolą „przed siebie Po stawił”? Ile w Po jest dumy, że zmienia znaczenia słów, przeinacza, miesza i swą poezją zżera wszystko, etykę i poezję. Ile w nim zachłanności i pogardy dla harmonii gdy zajęty pochłanianiem czka, gardząc nawet tymi, co go jako Etę mają?
Trzeci tekst, "akupunktura". W samym tytule zawiera się idea tego co piszę. Każde nakłucie musi być jak najbardziej precyzyjne, uważne, wyważone. Tu wszystko ma istotne znaczenie: dźwięk, współbrzmienie wyrazów, wielo- i jednoznaczność. Każde słowo musi mieć konkretne miejsce i znaczenie, oddawać jak najwięcej nie zatracając przy tym istoty. Słowo jest tu wszystkim, materią którą można formować, lepić, rozrywać i mieszać z innymi, ale też siłą sprawczą, siłą, której mocy się poddaję i od której jestem zależny.
„bawię się co dzień ością”. Więc naprawdę czym się bawię? W tym sęk, że każdego dnia, co dzień, i wszystkim.
Bawię się tą kością, którą mi ponoć z klatki piersiowej wyjęto i która stała się kobietą, tak doskonale mi znaną, której ciało jest dla mnie mapą, a każda pora konkretnym punktem, którego dotyk wzbudza drgania jak przy nakłuciu igłą. Wodzę wzrokiem i palcem po mapie.
Bawię się każdym dniem, zwykłą szarą codziennością, każdą porą dnia.
I bawię się ością co mi w końcu „w gardle ciszą staje”, dusi, doskwiera.
W tej zabawie jestem tylko narzędziem, tykam do rytmu, wcześniej nadanego, do rytmu ciała dotykam, punktuję, kłuję tkliwie ale zarazem dotkliwie. Te krótkie spięcia, naładowane ładunkiem energetycznym, spięcia między mną a moim buntem, miedzy mną a drugą osobą, i między mną a rzeczywistością. Trzy ładunki, często związane w krzyk, trzymam w garści. Czy rzeczywiście? Ta orgia krzyków podczas smakowania, pomieszanie uwielbienia i wybuchów szału, tkliwości z dotkliwością, świadomości władzy, gdy leży krzyżem, z poddaniem gdy tańczy nade mną. Wszystko instynktowne, lecz swoiście poddane harmonii, na cztery takty, działa według pewnych schematów, nieodgadnionej taktyki. Bo tak to tyka, raz, dwa, trzy, cztery. Tak tyka taktyka dotykania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz