niedziela, 8 grudnia 2013

Bar mleczny, cz. 4.

Zastanawiam się nad zdziwionym spojrzeniem ekspedientki, gdy zamawiałem chwilę wcześniej dwie porcje obiadu, a Kasia marszczy brwi obserwując zawartość talerza. Dokładnie przeszukuje jedzenie i okłada brzeg talerza aureolą cząstek nie nadających się do spożycia, mimo aktualnej daty przydatności. Przy każdym odłożonym kawałku krzywi się z niesmakiem dokładnie w ten sposób,  jak wtedy, gdy ją przynudzam rozmową. Zaczyna jeść już na pół zimną zupę.

Uwielbiam ludzi z nerwicą natręctw. Dają się długo smakować, powtarzalnością i regularnością uczą cię siebie na pamięć i budzą zaufanie.

Po drugiej stronie ulicy z kamienicy wychodzi dozorczyni. W chustce na głowie zamiata chodnik, zawsze od prawej strony. Kiwa głową z uśmiechem przechodzącym mieszkańcom i na standardowe „co słychać” opowiada krótką, lecz stałą historię ostatnich lat swego życia. O wizycie w szpitalu, chemii, złym samopoczuciu i o tym, że wszystko jednak będzie dobrze.

– Pewnie kiedyś tam trafię – mówię, patrząc przez witrynę na charakterystyczną chustkę dozorczyni.

– Nie mów tak – przerywa Kasia, jednocześnie łapczywie wkładając do ust łyżkę zupy, odgarniając ręką włosy i zerkając spod czoła, jak zwykle przelotnie.

– Dlaczego? – pytam zdziwiony, przekonany, że tryb życia przesiąknięty 200 mg substancji smolistych na 1,6 mg nikotyny dziennie niechybnie mnie zaprowadzi na onkologię.

– Bo będę płakała.

W tym samym momencie oboje wiemy, że nie będzie. Nie zostawiamy po sobie resztek i okruchów.

Trzy stoliki dalej pani w jaskraworóżowym stroju nachyla się konspiracyjnie nad siedzącą przy niej młodą dziewczyną. Trzymając ją lekko za rękę, jakby sprawdzając obecność, szepce opowieść o tym, jak straciła wzrok, jak często stoi na środku chodnika godzinami, oczekując na pomoc w dojściu do domu. Opowie też o programie telewizyjnym z jej udziałem. Zawsze zastanawiam się, czy gdy traciła wzrok, nauczyła się na pamięć ruchu rąk i ciała przy ubieraniu się, czesaniu zawsze identycznej fryzury i dokładności zawsze jednakowego makijażu.

Kasia dokładnie czyści widelcem dno talerza. Nigdy nie zostawia resztek i okruchów. Jaskraworóżowa, niewidoma pani na obcasach, trzymając pod rękę dopiero poznaną towarzyszkę, ze znanym mi pewnym uśmiechem, pozwala się odprowadzić do domu. Dozorczyni zamiata teraz sień kamienicy. Za chwilę skończy pracę i pójdzie do mieszkania. Tam, już łysa i bez chustki, siądzie do obiadu. Wkładam płaszcz i jednocześnie wyciągam papierosa z paczki w prawej kieszeni. Zapalę go zaraz po wyjściu z baru.

Jestem chory. Nie mam raka, mimo że palenie zabija, ani Alzheimera mimo coraz krótszej pamięci, a nocne czytanie i ruskie okulary z bazaru powodują, że coraz więcej dostrzegam. Układam dokładnie krzesła w rogach stolika do poprzedniej pozycji. Jestem chory i jutro zjem tu obiad, sam.

niedziela, 6 października 2013

głos zzaściany

gdy mimochodnie dotknie
za chwilę biję
głową w róg muru
i rogiem w czoło ściany
za biję chwilę
(w) słabości
za wyję
kwilę chwilę

czwartek, 20 czerwca 2013

claustrum


"Jak brutalnie narasta panika, jeśli nie można znaleźć czegoś potrzebnego...
Mieszkanie staje się wtedy wrogiem."
                                                     (Jonathan Carroll)

opasany się snuje
domyślny rozkład ścian
ciepło
podkloszowe smali
tsss
pełzając
za węża pola minowe
dech zapiera o próg

cedzi zza
ściśniętych zębów
zgrzyt zamka
przyprawia ostro
ciepły obiad obład obłee cieepłoo
spełzło
skapło
kap
kap
zimno
brzmią dźwięki jęki podłogi
podtynkowe szmery
piją wiją kłują
chłodno
penetrują środkowe ucho

drżą mięśnie
rzucane mięso
słów paraliżuje
para z ust
liż liż
para liże krwi obiegi
śliny kolejna seria
pięścią po ceglanych żebrach
zimno

poniedziałek, 20 maja 2013

actum


straciłem twarz
pożyczoną do teatru powszechnego
dla dobrze rokującego aktora
w scenie aktu
sufler źle podpowiedział
z widowni poleciały gwizdy i pomidory
pozostawiając trwałe ślady
nieprzydatności do użycia

wtorek, 14 maja 2013

Wolna kultura po trupach do celu czyli jak zostać krytykiem artystycznym


Piosenkarka Natalia Fiedorczuk wydaje album pod tytułem „Wynajęcie”. Nie byłoby w tym nic doniosłego w takim stopniu, w jakim się stało przez sposób w jaki autorka to zrobiła. W wywiadzie udzielonym Małgorzacie Czyńskiej w Wysokich Obcasach przyznaje, że zdjęcia do albumu pochodzą z największego w Polsce internetowego serwisu nieruchomości Gumtree („zapisywałam zdjęcia na dysku, wysyłałam je znajomym, zagłębiałam się w ten świat”, „autorami są właściciele, anonimowi oferenci. Oficjalnie wysłałam wiadomości do tych anonimowych oferentów, do których udało mi się dotrzeć przez Gumtree, z prośbą o zgodę na wykorzystanie fotografii. Nie otrzymałam żadnej odpowiedzi. Tym samym zdjęcia przechodzą w ''publiczną przestrzeń internetu''. Owszem, mogłam sama fotografować te wnętrza, chodząc na spotkania z oferującymi wynajem”).

Widziałem książkę na issuu. Mało, że żadne ze zdjęć nie jest podpisane imieniem i nazwiskiem autora, ale na stronie tytułowej napisano wyraźnie, że zdjęcia pochodzą z archiwum Autorki.  To ewidentne przywłaszczenie autorskich praw osobistych. Jednakże autorka albumu ostatnio także tłumaczy się prawem autorskim: 
"Prawo autorskie chroni wyłącznie przejaw działalności twórczej o indywidualnym charakterze (art. 1 ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych). Oznacza to, że ochroną prawno autorską objęte są takie fotografie, które są oryginalne (wcześniej nikt, takiej fotografii nie zrobił) oraz noszą piętno autora. Nie każda fotografia jest więc chroniona prawem autorskim. Jednym z pomocnych badań w określeniu indywidualności danego wytworu (fotografii) jest tzw. badanie statystycznej jednorazowości. (...) Takich cech nie mają fotografie wnętrz lokali, które mają na celu przedstawienie umeblowania tego lokalu i jego ogólnego wyglądu. Większość osób poproszonych o zrobienie takiej fotografii zrobiłaby ją podobnie."
"art. 29 ust. 1 ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych wolno przytaczać w utworach stanowiących samoistną całość drobne utwory w całości, w zakresie uzasadnionym wyjaśnieniem lub prawami gatunku twórczości. Jeżeli jakaś fotografia wnętrza mieszkania, uznana zostałaby za podlegającą ochronie prawnoautorskiej, to taką fotografię, można zamieścić w książce poświęconej wynajmowi mieszkań, bez konieczności uzyskiwania zgody jej autora."

Tyle, że pani Natalia wyrwała zdanie z kontekstu, bo art. 1 punkt 1 w pełni brzmi:
„Przedmiotem prawa autorskiego jest każdy przejaw działalności twórczej o indywidualnym charakterze, ustalony w jakiejkolwiek postaci, niezależnie od wartości, przeznaczenia i sposobu wyrażenia”. 
Pominęła też punkt 4: „Ochrona przysługuje twórcy niezależnie od spełnienia jakichkolwiek formalności.”

Powołując się na artykuł 29 zapomniała spojrzeć, że tenże pochodzi z rozdziału o tytule „Dozwolony użytek chronionych utworów”, który zawiera również artykuły mówiące:
Można korzystać z utworów w granicach dozwolonego użytku pod warunkiem wymienienia imienia i nazwiska twórcy oraz źródła. Podanie twórcy i źródła powinno uwzględniać istniejące możliwości.  (art. 34)
oraz
Dozwolony użytek nie może naruszać normalnego korzystania z utworu lub godzić w słuszne interesy twórcy. (art. 35)

Skoro, jak sama stwierdza, "większość osób poproszonych o zrobienie takiej fotografii zrobiłaby ją podobnie", czemu zatem nie wykonała tych zdjęć sama? Pani Natalia nie zdecydowała się na ten ruch, "bo wiem, że jako osoba mająca do czynienia z fotografią, estetyką czy projektowaniem mogłabym zacząć szukać w tych wnętrzach ''czegoś ładnego'' - ot tak, z przyzwyczajenia." Jest na to rozwiązanie, wystarczyło poprosić kogoś znajomego nie mającego do czynienia z fotografią o wykonanie tych zdjęć, najlepiej za pomocą idiotaparatu.

Co to ma wspólnego z wolną kulturą? Otóż część zwolenników i propagatorów wolnej kultury zachwyciła się tą obroną pani Fiedorczuk, powołując się na jej słowa. U zwolenników wolnej kultury zaczynają się pojawiać głosy oceniające, co jest utworem, a co nie, nie biorące pod uwagę zdania autorów dzieła. Do czego to prowadzi? Do tego, że zwolennik wolnej kultury zaczyna podważać indywidualny charakter działalności twórczej, żeby znaleźć uzasadnienie do wykorzystania czyjejś twórczości bez pytania o pozwolenie, ba, zaczyna wymagać od twórcy, by wykazał, że jego dzieło ma taki charakter. Gorzej jeszcze, zaczyna orzekać, że to dzieło czy to zdjęcie nie jest utworem, więc jest „publicznym”, czytaj wspólnym, wolnym do swobodnego wykorzystania. Tylko pytam na jakiej podstawie?

Najśmieszniejsze jest to, że o tym czy coś jest dziełem czy nie, najwięcej ostatnimi czasy w dyskusji o prawach autorskich mówią nie twórcy, nawet nie krytyka artystyczna, ale ci, którzy są bezpośrednio zainteresowani odbiorem i wykorzystaniem dzieł, czyli odbiorcy.

Do czego to może prowadzić? Przykładowo weźmy twórczość pani Katarzyny Kozyry. Znamy wszyscy historię jej „Piramidy zwierząt”. Do dzisiejszego dnia ta instalacja dla specyficznej części społeczeństwa nie jest dziełem, sztuką, lecz przestępstwem i zbrodnią wobec praw zwierząt. Podobnie sztuka autorstwa Włocha Maurizio Cattelana dla katolików z Krucjaty Młodych jest bluźnierstwem. Tak samo "chrześcijanie z całego świata są oburzeni wystawą Richarda Hamiltona", która również okazuje się bluźnierstwem.

Czy na pewno odbiorca ma decydować o tym, co jest dziełem, a co nim nie jest? Jeśli tak jest, to w Polsce, zależnie od tego, kto będzie u steru, czy populista czerpiący głosy z moherowych zasobów, czy ktokolwiek inny, twoja praca raz okaże się utworem, sztuką, a za parę lat może okazać się nic nie warte, dozwolone do swobodnego wykorzystania, nawet bez pytania ciebie o pozwolenie, bez podania twojego autorstwa, dlatego tylko, że ktoś nie uzna indywidualnego charakteru twojej pracy.

Przekonany jestem, że to autor przede wszystkim powinien decydować, czy to co zrobił jest dziełem. To autor powinien w pierwszym rzędzie decydować, co się z jego utworem będzie dziać dalej. To jest jego praca i jego własność. To autor musi się zmierzyć z krytyką, to on ryzykuje publikując, że stanie się albo pośmiewiskiem, albo rzeczywiście uznany zostanie za artystę. To nie odbiorca ma decydować, czy może wykorzystać czyjąś pracę, bo według odbiorcy ta praca nie jest utworem. Owszem, odbiorca może wyrazić się pozytywnie lub negatywnie, uznać coś za sztukę lub nie, ma do tego pełne prawo, ale nie ma prawa wykorzystywać bez zgody twórcy czyjegokolwiek utworu.

Siła wolnej kultury, możliwość jej rozwoju tkwi w twórcach. Wolna kultura nie wygra jeśli nie przekona twórców do siebie. Nie zrobi tego jednak naginając prawo autorskie, nie szanując niezbywalnych praw autorów lub broniąc czy powołując się na takie zachowania jak pani Fiedorczuk, nawet nie skandaliczne, ale nieodpowiedzialne jak zachowanie beztroskiego nastolatka ściągającego zdjęcia z Internetu do gazetki szkolnej.

Wolna kultura tak, ale nie za wszelką cenę i z pewnością nie przeciw autorom. Droga wolnej kultury to bezwzględna uczciwość wobec autorów i poszanowanie ich praw, to układ z twórcami, przede wszystkim za ich zgodą. Źle się stanie jeśli zwolennicy wolnej kultury zrażą do siebie twórców beztroskim postępowaniem, naginaniem ich prawa do własności. Jeśli autorzy będą przeciw wolnej kulturze ze strachu przed nadużyciem ich dzieł, z troski o swój dorobek i swoje prawa, już nie tylko majątkowe ale i niezbywalne prawa autorskie osobiste, to przegraliśmy. Wolna kultura w ostatnich latach poczyniła ogromny krok naprzód, lecz przyklaskując takim zachowaniom jak pani Fiedorczuk, robi dwa kroki wstecz.

Boję się takich głosów wśród propagatorów wolnej kultury, boję się, że kiedyś zobaczę jakiś swój materiał, wykorzystany bez mojej zgody lub podpisany nazwiskiem kogoś, kto nie uzna w moich materiałach cech indywidualnych utworu.

niedziela, 5 maja 2013

Nie ściągam majtek przez głowę


„Bayer Full ma już 27 lat. (…) Mimo że członkowie zespołu mają swoje lata, to na koncertach na scenę ciągle lecą staniki z numerem telefonu, a zespół koncertuje od Australii po Amerykę.”
Judyta Sierakowska, „Disco ponad wszystko”, Puls Biznesu Weekend, wrzesień 2011 r.

Rzeczywiście über alles, disco rządzi się swoistymi prawami. Czy tymi samymi prawami może rozporządzać się każda dziedzina sztuki? Czy sztuka może być ponad wszystko, ponad wszelkie zasady i wymogi, wymóg jakości?

Dotarła do mnie informacja, że opublikowano nowy, 9 w 2013-tym roku, numer ArtPapieru. Zajrzałem, czasami czytam tam ciekawe felietony czy wywiady. Machinalnie klikam na dział poezji. Przeklęty zwyczaj, natrętny podobnie jak klikanie w aktualizowane zdjęcia profilowe znajomych na Facebooku. Na ArtPapierze również znajome mi zdjęcie i równie znajome nazwisko - Przemysław Witkowski. No ba. Nie byle kto w świecie literackim. Poczułem się, jak na koncercie rockowym w momencie wyjścia oczekiwanej gwiazdy na scenę.

Zobaczmy, co opublikowano, tym bardziej że dawno nie miałem okazji śledzić działalności tego dość czynnego artystycznie twórcy. Wybaczcie, że nie zacytuję tu tekstów z powodu ich miniaturowych rozmiarów, więc zacytowanie równałoby się publikacji, a to balansować może na granicy łamania autorskich praw majątkowych.

Pierwszy wiersz, „Polonia restituta”, mógłby pretendować  do próby uwspółcześnienia wiersza Tuwima „Idzie Grześ przez wieś”. Mógłby, lecz jest problem, nie tylko w tym, że brak tu tego rodzaju rytmiki, problem w tym, że brak temu tekstowi czegokolwiek. To obrazek, spostrzeżenie, ani oryginalne, ani błyskotliwe. Poeta nie należy do młodych wiekiem na tyle, by dla niego przedstawiony obraz był czymś nowym, taki obrazek jest „polski” już od wielu lat, nie widzę tu niczego, co w Polsce zostało odzyskane. Nie sądzę też, że poeta dotąd żył w jakimś zamknięciu, oderwaniu od rzeczywistości, by te spostrzeżenie było dla samego autora czymś tak odkrywczym i pobudzającym do napisania tekstu. Przykro mi, tym razem nadania orderu za wybitne osiągnięcia na polu oświaty, nauki, sportu, kultury, sztuki, gospodarki, obronności kraju, działalności społecznej, służby państwowej, ani też za rozwijanie dobrych stosunków z innymi krajami - nie będzie.

Druga miniatura to „swetry”. Ale te tureckie, czyli wracamy do przeszłości. Wiersz na topie, bo moda lat, gdy tureckie sweterki były standardowym ubiorem większości eleganckich polskich mężczyzn, zatoczyła koło i dziś często świetnie się odnajduje w tym jakże innym współczesnym świecie. Swetry Witkowskiego są stare, sprane. Z sentymentem wyciąga je z szafy. Sentymentalizm jednak, podobnie jak zakochanie, nie powinien być przewodnim, a już zwłaszcza nie powinien być jedynym motywem do napisania wiersza. Może być impulsem, myślą początkową, niczym więcej. Za tym powinny dalej pójść przemyślenia, praca nad tekstem.

Ten tekst to nie zła myśl, może być wykorzystany jako ciekawy wstęp do jeszcze ciekawszego wiersza, lub nawet, przy dobrej kompozycji, jako przerywnik lub kadr w większym obrazie, w cyklu wierszy. Tylko wtedy nie widzę możliwości publikacji takiego utworu jako wyrwanego z kontekstu całości dzieła. „swetry” jednak pozostały na etapie fazy wstępnej, pierwszej myśli, dostrzeżonego obrazka, chwili. Mam wrażenie, że sam autor nie bardzo wie, co tak naprawdę chciał powiedzieć, a już absolutnie nie zaprzątnął sobie głowy tym, jak to powiedzieć. Staram się jak mogę sięgnąć drugiego dna, z tego niewielkiego zbioru wersowych fiszek, powiązać jakieś obrazy, ale one są niejasne, jak u niechlujnego studenta. Ten tekst jest tak nieokreślony, jak zawarte w nim wielokrotnie słowa „ktoś”, i jak nieokreślony jest „ten dzień”. Staram się dociec, jaki wyjątkowy dzień jest wart takiego upamietnienia. Czyżby autor miał na myśli dzień Bożego Narodzenia w latach siedemdziesiątych lub osiemdziesiątych, moment gdy dziecko wyciąga spod choinki turecki sweterek? Tylko te spod choinki były nowiutkie, świeże, drzewko nie stało w szafie, a jak wspomnieliśmy, swetry Witkowskiego są stare i sprane.

Józef Tretiak w szkicu „Adam Asnyk jako wyraz swojej epoki” (KSW, Kraków 1922, s. 36) napisał: „Nie jest zadaniem poezji lirycznej, ani w ogóle poezji, konsekwentne rozwijanie jakiejś myśli we wszystkich kierunkach, wyczerpywanie wszystkich jej zastosowań.” Zgadzam się, nie mylmy sztuki z podawaniem kawy na ławę, czy wielkanocnym laniem wody. Lecz nie mylmy także spostrzeżenia, sentencji, myśli zapisanej na naprędce znalezionej kartce, z wierszem czy poezją. Pisanie miniatur to nie tworzenie fiszek, to nie sentencjonalizm. Według mnie to jedna z trudniejszych form poetyckich. Nie jest łatwo w miniaturze zawrzeć to, co się chce powiedzieć. Miniatura często wymaga więcej pracy, kreślenia, poprawek, niż zwykłego rozmiaru wiersz. Pisanie haiku to coś znacznie więcej niż jego trójwersowa budowa o liczbie sylab 5-7-5.

Dalej Tretiak pisze, że do poezji „należy tylko budzenie uczuć i myśli, rzucanie ziarna w duszę słuchacza, ziarna, które tam potem samo będzie kiełkować i rozwijać się, i im więcej własnych soków dusza słuchacza użyczy temu rozwojowi, tym większą radość sprawiać mu będzie zbudzona w nim myśl lub uczucie.” Czy wiersze Witkowskiego rzuciły we mnie jakieś ziarno? Tak, kilka ziaren padło.

Zastanawiam się, czym kierował się Przemysław Witkowski wysyłając te teksty noszące znamiona niemocy twórczej, czy wręcz pisania "na odpieprz". Czy autora termin gonił? Redakcja pisma wysłała maila z prośbą o teksty na tyle zaskakującego, że autor chwycił to, co miał pod ręką? Czy też autor z nudów sięgnął po stare notatki, jak do tej szafy ze starymi spranymi swetrami, i poczuł nagłą potrzebę wykorzystania ich, bo szkoda żeby się zmarnowały? Dobrze, więc można nad nimi popracować, rozbudować, przebudować, niekoniecznie publikować. To, że budowa stanęła, a wylanych fundamentów żal, nie oznacza, że teren można oddać na boisko szkolne.

A może to stan charakterystyczny dla wielu twórców muzyki? Starzeją się, coraz mniej sił na koncerty, płyty nie idą, nic nowego nie wymyślę, więc na bazie dotychczasowej popularności strzelę tekścik popowy, chrzanić dotychczasowych fanów a 12-latki niech się jarają. Parę koncercików, będzie pisk pod sceną, bo śpiewa dla państwaaaaaaa!!!! Piaaaaaseeeeek!!!! Piaaaaaaseeeecznyyyyyyy! WOW!

Tylko „okruchy jesieni” „w liniach życia” mego nie przyprawiają o „wielkie lśnienie”. Czterdziestodwuletni wokalista śpiewający na scenie sentymentalne pieśni mnie nie bierze, nie podnieca, nie ściągam majtek przez głowę. Jego osobowość, ta telewizyjna, na mnie nie wpływa, chyba, że odstręczająco.

Może to mój błąd, że wciąż patrzę na tekst, w oderwaniu od tego, kto go napisał. Może to mój błąd, że staram się nie patrzeć na tekst przez pryzmat autora, staram się nie podniecać tym, kto go napisał, a podniecać się jakością samej treści. Uważam, że teksty publikowane winny charakteryzować się jakąś jakością, wartością, ale wynikającą z poziomu artystycznego tekstu, nie z tego, iż autorem jest osobnik o takim a nie innym nazwisku.

Tu pojawia się kolejne zasiane przez Witkowskiego we mnie ziarno. Na jakiej zasadzie publikuje się takie teksty? Czym kierują się redaktorzy pism dobierając wiersze do publikacji? Rodzaj publikowanych tekstów świadczy poniekąd o poziomie pisma. Wątpliwe w przypadku tych wierszy jest kierowanie się jakością. Rozumiem, że nazwisko Witkowski w powiązaniu z imieniem Przemysław znaczy niemało, że podobnie jak ja, inni również z tego powodu zerkną do pisma. Lecz czy redaktor musi się tym kierować? Nie chcę myśleć, że teksty zostały opublikowane tylko ze względu na to, że autor posiada takie a nie inne imię i nazwisko. Nie brakuje w polskim świecie literackim dobrych twórców, także tych z "nazwiskami", nie mogą redaktorzy więc narzekać na beztalencie polskiej społeczności literackiej, nie muszą brać co popadnie. Znam kilku redaktorów, dumnie (i słusznie) zawsze podkreślających, że są redaktorami tego czy tamtego pisma. Tylko po co się jest redaktorem? Czy po to żeby puszczać bezkrytycznie teksty „nazwisk”, choćby ten sam tekst bez tego „nazwiska” nie zwrócił ich najmniejszej uwagi, lub tyle tylko mu jej poświęcili, by trafić do kosza? Gdzie tu miejsce na profesjonalizm? Jak ufać redaktorom wysyłając teksty do pism? Gdzie tu odpowiedzialność redaktorów za pismo? Odpowiedzialność nie tylko przed "naczelnym", ale przede wszystkim przed czytelnikami?

Gdzie tu miejsce na redaktora, który ma, i powinien mieć wpływ, na rozwój dzieła, rozwój także samego autora. Sztuka, dzieło, które nam jest przedstawiane, to nie tylko efekt talentu i pracy artysty, to często też wynik wielogodzinnych, wielotygodniowych, nie zawsze przyjemnych "kłótni" redaktorskich między autorem a redagującym jego tekst. W przypadku tych tekstów redaktorzy zrobili krzywdę nie tylko pismu, czytelnikom, lecz także autorowi.

Przemysław Witkowski ma już 31 lat… Mimo że ma swoje lata, to na tym koncercie na scenę nie polecą staniki z numerem telefonu.

czwartek, 25 kwietnia 2013

Niekontrolowane oddawanie. II. Nocne opady


Jan Marek o świecie wie ze słyszenia. Panicznie boi się wysokości. Wyglądając z okna mieszkania na trzecim piętrze, wysuwał tylko czubek głowy, na tyle, żeby oczy sięgnęły tuż za parapet, trzymany kurczowo dwiema rękami. Folgował sobie tylko nocą. Wtedy wstawał, otwierał okno pokoju najbliższe wysuniętego w podwórze oszklonego balkonu. Wspinał się na parapet i przytulony do chropowatej ceglanej ściany starał się prawą nogą sięgnąć uchylonego balkonowego okna. Potem prawą ręką framugi. W tym momencie zawsze popełnia ten sam błąd i patrzy w dół. Trzypiętrowa wysokość zwielokrotniona ciemnością do oglądanego w telewizji kanionu Colorado wciąga. Rozkraczone nogi zsuwają się bezwładnie z parapetów.

Podczas upadku budzi go kurczowe ściśnięcie w żołądku i ból ściągniętych mięśni karku. Przez półmrok dostrzega karmnik dla ptaków przytwierdzony przez ojca do balkonowej ściany. „Jest zimno czy ciepło?” Ciepło. To daje mu czas na zastanowienie się nad przyczynami tego, co stać się musiało. Albo raczej tego, w czego niezdarzenie się Jan Marek dawno przestał wierzyć, i to mimo wszelkich profilaktycznych działań, jedzenia kolacji „na sucho”, nie picia płynów po dobranocce i oddawania moczu „na siłę” przed położeniem się spać.

Do pokoju wchodzi matka. Widząc otwarte oczy Jana Marka mówi:
- Wstawaj! Do szkoły! Do sklepu po bułki trzeba iść.
Nie przyszła pierwszy raz, bo w głosie słychać zniecierpliwienie. Gdyby usłyszał ją za pierwszym razem, lub gdyby choć szarpnęła go za ramię, mógłby uniknąć wypadku, biorąc pod uwagę temperaturę. Wychodząc matka szarpie kołdry i ramiona dwóch młodszych synów.

Jan Marek, nauczony wykonywać polecenia, bez słowa wysuwa się z łóżka, zmienia marznące już spodnie pidżamy na suche ubranie położone niedbale wieczorem na krześle. Nie musi już iść do łazienki. Zresztą kazano mu iść tylko do sklepu po bułki, a zza drzwi słychać maszynkę elektryczną golącego się przed pracą ojca. Wracając ze sklepu pewnie go już nie zastanie. Ojciec będzie już w drodze na autobus, prawie biegnąc by zdążyć do pracy. Zawsze obowiązkowy, codziennie ogolony, wiecznie do szpiku kości uczciwy. W wojsku nie był, ale jego ojciec był żołnierzem podczas wojny. Wracając do kości, ojciec Jana Marka był tak uczciwy, że w wybuchach słusznego gniewu, gdy już bezsilny nie chciał jednak używać skórzanego pasa, nigdy nie ukrywał przed uczącym się dopiero życia Janem Markiem, że to czego się uczy, da mu kiedyś w kość.

Czy gdyby wtedy wiedział, że skłamie, że Jan Marek sam sobie da w kość i to znacznie dotkliwiej, niż mogłoby to zrobić życie, czy to wtedy powstrzymałoby pana Motty od tych ściskających żołądek i ściągających bólem mięśnie karku słów?

- Poproszę dziesięć bułek i litr mleka. - chłód poranka nie pozwala  Janu Markowi zastanowić się nad uczciwością wszystkich dorosłych. Wraca do domu nie sprawdzając wydanej w monetach reszty.

piątek, 19 kwietnia 2013

Każdy z nas jest niepowtarzalny i na swój sposób niezastąpiony

Od kilku lat jestem redaktorem Wikiźródeł. Wczoraj na Facebooku napisałem, że najbardziej uwielbiam gdy ni z gruchy ni z pietruchy staje przed tobą człowiek, którego nie znasz, i ta osoba tak cię zaskakuje, że stajesz jak wryty z rozdziawioną paszczą, i mimo swojego całego dystansu i cynizmu, jesteś zmuszony sam sobe powiedzieć: "bogowie, jaki człowiek jest piękny". Niewiarygodne uczucie gdy tak stoisz z karpiem na swej cynicznej twarzy, spotykając takiego człowieka.

Dlaczego byłem zaskoczony? Od roku chodziła mi po głowie myśl, że warto przeprowadzić wywiad z jednym z współredaktorów, pokazać innym czym się zajmujemy. Nie wiedziałem tylko, kto będzie "na celowniku". Postanowiłem porozmawiać z redaktorką kompletnie mi nieznaną, z którą do tej pory nie miałem żadnego kontaktu, poza wspólną pracą nad książkami.

Oto efekty:


„Korygowanie książek na Wikiźródłach jest bardzo łatwe – a efekt widoczny, trwały – i potrzebny innym. Gdy czytam książkę w domu – robię to tylko dla siebie. Gdy czytam książkę na Wikiźródłach, przy okazji ją korygując – robię to dla wielu osób. Satysfakcja jest większa.”

Tommy Jantarek: Jako zarejestrowany użytkownik swoją pracę na Wikiźródłach zaczęłaś 16 grudnia 2012 - od drobnych poprawek przy literówkach oraz interpunkcji przy drugim tomie „Poezji” Adama Mickiewicza. Dziś, po czterech miesiącach, jesteś jedną z najaktywniejszych użytkowniczek tego projektu. Zdradzisz, co Cię przyciągnęło do Wikiźródeł wśród innych projektów Wikimedia?

Wieralee: Nie mogę sobie właśnie przypomnieć, jak trafiłam na Wikiźródła. Ale patrząc po pierwszych edytowanych przeze mnie stronach, zapewne szukałam jakiegoś cytatu z Mickiewicza. Trafiłam na stronę z błędem, więc go poprawiłam, tak, jak to zazwyczaj robiłam na Wikipedii – czasami poprawiałam przy czytaniu haseł przecinki, czy ortografię. To w sumie zrządzenie losu, że trafiłam na nieskorygowaną stronę – bo gdybym trafiła na stronę bez błędów, zapewne przeczytałabym to, co mi było potrzebne i nie zostałabym tu dłużej. A tak jeden błąd, drugi, trzeci, czwarty… nie mogę ich wszystkich poprawić aż do dziś. Więc na pewno przypadek.

Zawsze dużo czytałam, codzienny kontakt z książką jest dla mnie bardzo ważny. Dodawanie i korygowanie książek na Wikiźródłach to taki rodzaj przygody z książką, po którą sama bym raczej nie sięgnęła. Mało kto dziś czyta dla rozrywki Mickiewicza czy Kochanowskiego, prawda? Gdy wchodzę do księgarni, okładki próbują się sprzedać na jeden z tysięcy sposobów – są więc okładki z krzykliwą urodą, i te delikatne, pastelowe. Kuszą zdjęciami, kolorami, każda na swój sposób próbuje nas zachęcić do siebie. Wszystkie błyszczące, nowe – i w pewien sposób sztampowe.

Na Wikiźródłach spotykam książkę zapomnianą… śmiesznie niemodną i niespieszną. Książki, w których są opisy przyrody, roślin, zwierząt… prawdziwe opisy – próbę przekazania obrazu słowem. Dziś, w dobie telewizji każde dziecko jest w stanie odróżnić lemura od goryla, ale kiedyś? Kiedyś trzeba było to wszystko ubrać w słowa – i te opisy bardzo dziś wzruszają… To samo z opisami emocji czy uczuć, także już dziś niemodnych…

Gdyby nie Wikiźródła, sięgałabym po książki nowe, bardziej atrakcyjne wizualnie, lecz często mniej dopracowane literacko. Książki, które pisane są z góry jak scenariusz filmowy – koniecznie utrzymują tempo, w odpowiednich odstępach czasu zaskakują zwrotami akcji – i koniecznie błyskotliwymi, ciętymi ripostami. Książki, w których główny bohater jest absolutnie wyjątkowy – najbogatszy, najmądrzejszy, najbardziej uzdolniony i obdarzony nadzwyczajnymi umiejętnościami. Książki, które przenoszą nas w coraz atrakcyjniejsze miejsca i światy… A naprzeciw tego Wikiźródła z książkami o zwykłym człowieku, zwykłym, ciężkim życiu – pokazujące nam to, czego wolelibyśmy nie widzieć… Książki, które nie kończą się szczęśliwie, opisujące miejsca i ludzi, których co prawda także już nie ma – ale były… Książki z niezwykłą puentą – bo tą, którą napisało życie...


Co sprawia Ci największe problemy podczas pracy na Wikiźródłach?

Prawa autorskie, prawa autorskie, prawa autorskie… Gubię się w niektórych zagadnieniach, dlatego rzadko sama dodaję nowe książki.

Jakiej książki czy autora nie chciałabyś opracowywać lub robiłabyś to z wyraźną niechęcią?


Nie lubię aktów historycznych gęsto przetykanych łaciną – nie znam tego języka i nie czuję się na tym gruncie bezpiecznie. Unikam też kontaktu z umysłami psychopatycznymi – nie wzięłabym się za korygowanie pism totalitarnych, nawołujących do niszczenia innych ludzi. Nie korygowałabym biografii seryjnych morderców, bądź też poradników o psychomanipulacji.

Z tych samych powodów wolałabym nie korygować książek o holocauście. Tak, wiem, że świat powinien poznać tę prawdę, ale – pomimo tylu ofiar – uważam, że środek ciężkości jest przesunięty w stronę uniemożliwiającą poczucie wspólnoty z tymi ludźmi. Należę do rocznika, u którego egzaminy wstępne do liceum zbiegły się z rocznicą wybuchu wojny, a matura z rocznicą wybuchu powstania w getcie warszawskim. Wobec takich „pewnych” rocznic przez cztery lata liceum uczono nas, jak się Żydów prześladowało i zabijało na dziesiątki różnych sposobów – od Mendla Gdańskiego po Nałkowską, Szczypiorskiego i Hannę Krall… Dopiero wiele lat później natknęłam się przypadkiem na książki Singera i Giny Nahai – byłam zaskoczona bogactwem tej kultury, zwyczajów, przesądów… Ale nie uczy się nas tego, kim byli Żydzi – i jaki mieli wkład w życie publiczne – uczy się nas tylko, jak się ich biło i zabijało.


Wobec tego jakie pozycje Ci się marzą?

Cóż, jeśli tylko Wikiźródła przetrwają – to każda książka w końcu może do nich trafić. Ale z niecierpliwością czekam na uwolnienie praw do książek Korczaka i Dąbrowskiej. Czekam też na uwolnienie praw do poezji Baczyńskiego, Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Tuwima, Lechonia, Wierzyńskiego… Już niedługo.

Nie pytam o utwory dramatyczne, bo przepisanie i sformatowanie ich na Wikiźródłach jest jednym z trudniejszych zadań. Z czym wolisz pracować, poezją czy prozą?

Lubię zabawę słowem – więc stanowczo poezja. Przekonałam się, że nawet autorzy, którzy piszą w szkolny sposób – potrafią czasami zaskoczyć celnością lub niezwykłym uchwyceniem nastroju chwili. To taka perełka znaleziona czasem po przejrzeniu kilogramów pustych małży… Dlatego staram się nie nastawiać z góry – i nie uprzedzać do autorów, którzy wydają mi się nazbyt przewidywalni.

Użytkownicy korzystają z różnych technik przepisując strony: jedni przepisują ręcznie, inni korzystają z OCR, jeszcze inni odszukują i wykorzystują dostępne teksty dokonując tylko ich obróbki tak, by były zgodne ze skanem. Jaki sposób pracy Ty stosujesz?

Lubię szybki efekt – więc na pewno OCR. Naturalnie, jest to sposób dający w efekcie końcowym więcej błędów – ale pamiętaj, skąd się wzięłam na Wikiźródłach. Czasami błędy są całkiem pożyteczne. Poza tym trzeba pamiętać o tym, że po dodaniu strony książki będą ją sprawdzać jeszcze dwie osoby – więc będzie im milej, gdy znajdą jakiś błąd, zobaczą efekty swojej pracy. Może to politycznie niepoprawne, ale lubię korygować to, co ma błędy. Jeśli sprawdzam po kimś, kto błędów niemal nigdy nie robi – szybko to porzucam, nie czuję się potrzebna. Dlatego też nie mam obsesji doskonałości – pracujemy w zespole – i jestem pewna, że jeśli czegoś nie wyłapię, nie skoryguję – to zrobią to inni.

Każda książka, a w zasadzie każda jej strona na Wikiźródłach jest opracowywana przez trzech różnych redaktorów. To pozwala na uniknięcie błędów w przepisywaniu. Większość z nas, jeśli nie wszyscy, korzystając z okazji zaczytuje się w opracowywanych książkach. Osobiście wolę przepisywać i tworzyć nowe strony, co pozwala mi się skupić na treści, niż korygować i uwierzytelniać przepisane przez kogoś strony. Który etap prac Ty preferujesz, w którym momencie pracy nad książką najlepiej się czujesz?


Raczej nie czuję różnic.  Szybko się nudzę, więc lubię „przeskakiwać” pomiędzy różnymi projektami. Codziennie też staram się też zrobić choć jedną rzecz z poczucia obowiązku – czyli taką, której nikt nie lubi robić – i która już od lat czeka na ochotników.

Każdy etap pracy nad książką ma swoje zalety. Przy dodawaniu nowej książki mamy największy wpływ na jej końcowy kształt, gdy korygujemy – praca idzie szybko i mamy satysfakcję z każdego poprawionego błędu, gdy uwierzytelniamy – mamy świadomość, że kończymy pracę nad książką – i że do naszego zbioru ukończonych projektów dojdzie jeszcze jedna pozycja.

Jednak najwięcej czasu zajmuje mi przygotowywanie grafik. Jest to zarazem najbardziej neuralgiczny dla mnie etap tworzenia – bo zawsze prześladuje mnie pytanie, czy zrobiłam to dość dobrze… Dlaczego „dość dobrze”? Nigdy nie uczyłam się obróbki grafik komputerowych – i to, co robię, jest efektem wielu godzin prób i błędów. Odzyskiwanie grafik ze skanów pożółkłych, zniszczonych książek ma swoją specyfikę. W tym temacie obowiązuje zasada „20% pracy daje 80% efektu” – i często zastanawiam się, czy czas, który poświęciłam danej grafice, był wystarczający, czy efekt końcowy przekroczył próg akceptowalności? Czy może powinnam poświęcić danej grafice więcej czasu? Średnio przygotowanie jednej grafiki zajmuje mi około 20 minut – może należałoby wydłużyć ten czas do 30 minut? Z drugiej strony pocieszam się myślą, że lepsza grafika średnio dobra, niż żadna – a jeśli trafi nam się na Wikiźródłach grafik z powołania – to w każdej chwili może zamienić moje wypociny na ich lepsze wersje.


Projekty wiki może edytować każdy. Wiąże się to z tym, że rozpoczynając pracę nad projektem na Wikiźródłach jako pierwsza, zapoznajesz się z układem książki, obmyślasz, jak najwierniej oddać ten układ w postaci przepisanego tekstu. Jednak każdy kolejny edytujący może to zmienić i to niekoniecznie zgodnie z Twoją pierwotną wizją. Czy to Ci nie przeszkadza?


W 99% przypadków – cieszę się, że ktoś mi pomaga. Ale cóż, czasami – naprawdę bardzo, bardzo rzadko - bywa też, że w pierwszym momencie zrobi mi się przykro, gdy zobaczę, że ktoś zmienił moją wizję na inną, która… cóż, powiedzmy, że nie trafia mi do przekonania. Zawsze wtedy próbuję zrozumieć, czym kierował się skryba, który taką zmianę wprowadził. A potem myślę, że skoro zależało mu na tej sprawie na tyle, że chciało mu się dokonywać korekt, to dlaczego nie? Najważniejsze, by całej sprawy nie traktować osobiście. Zawsze staram się pamiętać to, co powiedział Camus: „Prawdziwa tragedia jest wtedy, gdy rację mają obydwie strony”. Dodałabym, że wtedy, gdy mają swoje racje i się przy nich upierają. Może faktycznie po zmianach projekt dla niektórych osób będzie ładniejszy, funkcjonalniejszy, bardziej przejrzysty? Może mój kąt widzenia w tej kwestii faktycznie jest niszowy? Zresztą… nawet jeśli moja wersja była lepsza, nawet jeśli tym razem ja miałam rację – czy to naprawdę jest ważne? Jeżeli codziennie z uprzejmości ustępujemy komuś miejsca w autobusie, przepuszczamy kogoś na skrzyżowaniu, w drzwiach czy w kolejce – to dlaczego miałoby być trudniejszym przełożenie tego na ustąpienie przed cudzą racją?

To chyba też sprawa pewności siebie – na początku sprawdzałam bardzo wnikliwie, co zostało zmienione w edytowanych przeze mnie stronach. Dużo się dzięki temu nauczyłam. Dziś tych stron jest zbyt dużo, by je nadal śledzić, więc najczęściej nie oglądami się wstecz – skupiam swoją uwagę na tym, co przede mną – i idę dalej. A jeśli się zdarzy, że komuś bardzo zacznie zależeć na tym jednym, konkretnym projekcie, w którym aktualnie jestem – niech go przejmie, ja chętnie się wezmę za następny. Wikiźródła są światem pełnym obfitości. Dla każdego znajdzie się miejsce. Teraz, gdy lepiej już znam innych wikiskrybów, mam wrażenie, że każdy z nas jest niepowtarzalny – i na swój sposób niezastąpiony. Dywersyfikacja jest naszą siłą, a nie problemem.


Obecnie według Federacji Bibliotek Cyfrowych jest 95 dostępnych polskich bibliotek cyfrowych udostępniających skany swoich zasobów, są Wolne Lektury publikujące książki z Public Domain zredagowane przez ich redaktorów. Polskojęzyczne książki są dostępne w Google Books oraz Internet Archive, wiele skanów można też znaleźć w cyfrowych zasobach zagranicznych bibliotek. W tym zbiorze mamy Wikiźródła udostępniające skany książek wraz z przepisanym na podstawie skanów tekstem, w oryginalnym brzmieniu. Czy widzisz w tym wciąż rosnącym wzroście dostępu do wolnej kultury jakąś specyficzną rolę Wikiźródeł?


Oczywiście. Podchodzę z całym szacunkiem do projektów, które wymieniłeś – i korzystam często z wielu z nich, ale wśród nich jedynie Wikiźródła mają tę zaletę, że cały tekst książek do nich dodanych pojawia się w wyszukiwarce (Google). To niesamowita właściwość, która pozwala mieć wyrywkowy dostęp niemal do każdego napisanego i opublikowanego zdania. Fakt istnienia tego projektu w ramach Wikimedia daje nam też inne, niezwykle użyteczne narzędzia – świetne, darmowe oprogramowanie do korygowania i dodawania stron, a także wysoką wiarygodność – i wysokie pozycjonowanie w wyszukiwarkach. Sprawia to, iż każda godzina pracy poświęcona Wikiźródłom na pewno będzie dostrzeżona – sama byłam zdumiona, gdy zobaczyłam, iż niektóre strony Wikiźródeł mają kilkaset tysięcy wejść.

To bardzo miłe – mieć swój wkład w upowszechnianiu dzieł gigantów polskiej literatury – Sienkiewicza, Reymonta, Żeromskiego… Korygowanie książek na Wikiźródłach jest bardzo łatwe – a efekt widoczny, trwały – i potrzebny innym. Gdy czytam książkę w domu – robię to tylko dla siebie. Gdy czytam książkę na Wikiźródłach, przy okazji ją korygując – robię to dla wielu osób. Satysfakcja jest większa.

Marzę o tym, by polskie Wikiźródła przegoniły źródła dostępne w innych językach. Nieskromnie i szowinistycznie uważam, iż Polacy są potęgą w literaturze – i czas to światu pokazać. W dobie coraz lepszych tłumaczy internetowych coraz większa część myśli i skojarzeń polskich autorów będzie przenikać dalej… Dlatego staram się opracowywać głównie książki polskich autorów.

Martwi mnie trochę utopijność naszego projektu… Jeśli liczba dodanych przez nas stron będzie mała, już niedługo możemy zostać wchłonięci przez projekty komercyjne – jak grzyby po deszczu pojawiają się obecnie biblioteki cyfrowe oferujące za 20-złotowy abonament dostęp do kilku tysięcy poczytnych książek. To tylko kwestia czasu, gdy ten sposób dostępu do książek będzie wiodący.

Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że biblioteki komercyjne mają też minusy - najprawdopodobniej nie będą wykonywać pracy cyfryzacji książek zapomnianych, mało popularnych, niszowych. Poza tym – zawsze będą płatne… Na Wikiźródłach uruchomiliśmy już opcję pobierania książek – są one dostępne m. in. w formatach PDF i epub – można je więc pobrać na dysk komputera, bądź na komórkę – i czytać w miejscach bez dostępu do Internetu. Obecnie szukam sposobu, by pobieranie całych książek było jeszcze łatwiejsze.

Od paru lat cyklicznie na łamach prasy czy w Internecie, także na samej Wikipedii, przetacza się dyskusja o stosunkowo małej ilości edytujących projekty Wikimedia kobiet, często zarzuca się naszym projektom seksizm i męski szowinizm. Z moich obserwacji projektu od wewnątrz wynika jednak, że użytkowniczki, redaktorki projektów Wikimedia są wręcz hołubione. O wiele szybciej męska część reaguje na prośby współużytkowniczek i służy im pomocą. Jak to wygląda od z punktu widzenia kobiety-redaktorki? Jak Ty, jako kobieta, czujesz się pracując na Wikipedii czy Wikiźródłach?

Zaskoczyłeś mnie tym pytaniem. Nie zetknęłam się dotąd z tą kwestią! Wydaje mi się, że różnica płci w tym miejscu nie istnieje? Nie zauważyłam też, by było nas, kobiet, aż tak mało – na Wikiźródłach praca idzie raczej po połowie. Ale to prawda, że cały czas czuję opiekę i wsparcie, naprawdę duże wsparcie bardziej doświadczonych skrybów. Zawsze czuję dla nich bardzo, bardzo dużo wdzięczności, gdy po raz n-ty poprawiają po mnie kolejną rzecz, którą przegapiłam, bądź o której zapomniałam… a jest tego sporo, niestety. Nigdy jednak nie usłyszałam złego słowa, nawet gdy bardzo mocno namieszałam. Często natomiast inni użytkownicy mnie pocieszają – i zapewniają, że nie ma sprawy, że wszystko da się naprawić, że zawsze można wycofać edycję. Czuję więc duży komfort, wiem, że zawsze ktoś mi pomoże – wystarczy poprosić. Co ja mówię – najczęściej nawet nie trzeba prosić.

Trzeba przyznać, że jednak nasze projekty cierpią na brak kobiecej ręki, właściwej kobietom rozwagi, obiektywizmu i estetyki. Dotąd spotykałem się z badaniami dotyczącymi powodów, dla których kobiety nie edytują. Zadam inne pytanie. Do jakich kobiet należałoby się zwrócić, wśród jakich osób należałoby szukać tak bardzo nam potrzebnych redaktorek?


Dla mnie to jakaś sztuczna kwestia – potrzeba nam po prostu więcej ludzi, po prostu ludzi, a nie redaktorek czy redaktorów… Myślałam nad tym, by stworzyć filmik na Youtube, który pokazywałby poszczególne etapy pracy nad edytowaniem – mało kto wie o tym, że jest to takie proste. Boję się jednak nagłego, niewspółmiernego przyrostu wandalizmów. Nie chciałabym też postawić naszego środowiska przed faktem dokonanym – jeśli taka rzecz powstanie, to powinna to być raczej decyzja wielu doświadczonych uczestników projektu.

Myślę, że na pewno metody Wikiźródeł powinny być nauczane na lekcjach informatyki w liceach o profilach humanistycznych, a także na studiach i w szkołach pomaturalnych – bibliotekarskich, polonistycznych, dziennikarskich. Byłoby to dla uczniów i studentów dobre ćwiczenie pokazujące ewolucję języka, które jednocześnie łączyłoby przyjemne z pożytecznym.


Wspomniałaś o prawach autorskich. Konwencja berneńska gwarantuje autorom minimalny okres ochrony autorskich praw majątkowych na 50 lat po śmierci. Jednak decydujące w tym względzie jest ustawodawstwo kraju. Przykładowo w Kanadzie, Egipcie czy Hong Kongu okres ten wynosi 50 lat, w Australii w stosunku do autorów zmarłych przed 1955 rokiem także, w Meksyku do dzieł powstałych po 23 lipca 2003 wydłużono ten okres do 100 lat. W większości krajów obowiązuje magiczna liczba 70 lat. Nie uważasz, że to zbyt długo, nawet jeśli wpływy z tego tytułu miały zabezpieczyć finansowo pierwsze pokolenie potomków autora? Nie jest to zbyt długi okres nawet jeśli chodzi o dochody firm, zajmujących się dystrybucją i promocją utworów?


Sprawę praw autorskich rozważam w sobie już od 7 lat. Nie jest to łatwa kwestia. Z jednej strony są autorzy, którzy są niezastąpieni - i mają prawo otrzymać wynagrodzenie za swoją pracę. Z drugiej strony - wydawcy, którzy inwestują w książkę własne pieniądze – wynajmują ilustratorów, grafików, edytorów, drukarzy, łożą na jej promocję… Ci wszyscy ludzie nie mogą pracować za darmo.

Z trzeciej strony są czytelnicy… wśród których są ci „lepsi” (mieszkający w dużych miastach) – i ci „gorsi” (mieszkający na wsiach i w małych miasteczkach). Praktycznie każdy mieszkaniec dużego miasta ma zapewniony bezpłatny dostęp do każdej książki w jednej z dziesiątków miejskich bibliotek – to tylko kwestia chęci i odrobiny czasu, nie pieniędzy. Natomiast mieszkańcy wsi, by mieć dostęp do jakiejś pozycji, muszą w takiej sytuacji jechać do dużego miasta, czasami nawet ponad 100, 150 km… - a i wtedy muszą za daną książkę założyć dużą kaucję… Nie ma więc mowy o bezpłatnym dostępie do książek – bilet/paliwo w obydwie strony, kaucja, kilka dobrych godzin jazdy… Chyba już taniej wyjdzie więc kupno tej książki na allegro czy w księgarni wysyłkowej. Dlatego zawsze prześladuje mnie pytanie – czym różni się wypożyczenie książki z biblioteki od ściągnięcia jej z Internetu? Może każdy z nas powinien zdecydować, czy chce, by jego część podatków przypadająca na utrzymanie czytelnictwa, szła na biblioteki stacjonarne, czy na internetowe?

Nic nie może być też za darmo… Rośnie nam pokolenie osób, którym się wszystko „należy” – i które są zdziwione, gdy ktoś im daje do zrozumienia, że za wykonaną im przysługę należałoby się odwdzięczyć…

Myślę, że złotym środkiem byłoby ustalenie praw autorskich w dwojakim zakresie – komercyjnym i niekomercyjnym. Bezwzględnie prawa autorskie powinny trwać 10 czy 15 lat – i w tym czasie wszelkie pirackie wykorzystanie utworów powinno być niemal niemożliwe – i bardzo surowo karane z urzędu. Po tym okresie domowy, niekomercyjny użytek tych utworów powinien być wolny i niczym nie ograniczony. Utwory te powinny być łatwo dostępne w Internecie – ale tylko na stronach non-profit.

Natomiast prawa do komercyjnego wykorzystania utworów powinno następować tak, jak teraz – po 70-ciu – lub nawet po 100 latach. Nie powinno być przecież tak, że ktoś zarabia bardzo duże pieniądze wykorzystując za darmo pracę innych twórców, który w tym samym czasie żyją w biedzie, prawda? To samo tyczy się ich bliskich – dzieci czy wnuków – na których pomyślności przecież często zależy im jeszcze bardziej, niż na własnej…


Ostatnio często słychać o wolnej kulturze w kontekście konfliktu między jej zwolennikami a działaniami rządów starających się utrzymać, czasem w dość niejasny sposób, kontrolę nad dobrami kultury. Mam czasem wrażenie, że najmniej mają tu do powiedzenia sami zainteresowani - autorzy, gdzie to od ich woli powinno zależeć przejście ich dzieł do domeny publicznej, i to oni powinni określać zasady, na jakich można korzystać z ich dzieł. Jaki jest Twój stosunek do tego, jako użytkowniczki Wikiźródeł, z jednej strony współtworzącej wolną kulturę, z drugiej strony osoby mającą pewien szacunek do prawa autorskiego?


Na głębszym poziomie myślenia uważam, że możliwość ekspresji, tworzenia, nie jest pracą, lecz przywilejem. Kiedyś ten przywilej był dany nam wszystkim - każdy rzemieślnik mógł wyrażać siebie poprzez swoją pracę, wykonywać ją na swój sposób i nadawać jej piętno własnej indywidualności. Ale później nastała era przemysłowa... Nastąpił podział na tych, którym dana jest radość tworzenia, odzwierciedlania siebie, rozwoju własnej osobowości - i tych, którzy wykonują pracę wtórną, odtwórczą - niewdzięczną, niewolniczą, nie dającą satysfakcji ani rozwoju, taką, przy której nasza dusza się nudzi - i czuje się wykorzystywana, nieszczęśliwa, wpuszczona w pułapkę bez wyjścia. Nie ma w tym zbyt wielkiego przełożenia na pieniądze, choć, naturalnie, lepiej jest cierpieć w luksusie. A jeszcze lepiej tworzyć, realizować się - i jeszcze mieć za to niebotyczne wynagrodzenie. Dla mnie to, że zostaliśmy przy urodzeniu obdarowani szczególnymi zdolnościami, talentami nie jest powodem do wywyższania się, a raczej moralnym obowiązkiem do wykorzystania tego daru ku pożytkowi innych, mniej obdarowanych istot.

To, że urodziliśmy się ze sprawnym, bystrym rozumem lub z wyjątkowym talentem, nie jest żadną naszą osobistą zasługą, zdobyczą czy zaletą - dlatego kłóci się to we mnie z komercyjnym wykorzystaniem tego zrządzenia losu. Podoba mi się np. postawa Ossowieckiego, który pracował zawodowo jako inżynier, a ukryte talenty wykorzystywał tylko niezarobkowo. Może wszyscy powinniśmy codziennie wykonywać trochę czarnej i trochę twórczej pracy? Może wtedy bylibyśmy mniej sfrustrowani i szczęśliwsi? To utopia, naturalnie, ale za to jaka piękna...

Z drugiej strony - skoro uważamy, że twórcy mają tak dobrze, nikt nam nie zabrania przecież tak, jak oni - porzucić niewdzięczną, lecz dającą bezpieczeństwo pracę - i spróbować tego miodu. Zdarza się nam zazdrościć przywilejów nauczycielom, policjantom, górnikom czy artystom - ale przecież my też mogliśmy sami zostać przedstawicielami tych wspaniałych zawodów.

W związku z tym szukałabym kompromisu pomiędzy ideami a twardym życiem. Istnieje ZAiKS, który rozdziela wpływy z publicznego użycia dzieł muzycznych. Może należałoby zlecić mu podział środków z użycia materiałów bibliotecznych? Jest także kwestia książek osieroconych… Może potrzebna jest nam ustawa, która uregulowałaby pracę zgłoszenia dzieła do listy dzieł osieroconych – a w przypadku, gdy w ciągu trzech lat nie zgłosiłby się właściciel, dzieło trafiłoby do domeny publicznej? Podoba mi się także idea, wg której każde dzieło, które zostałoby stworzone, za odpowiednią zapłatą, bądź w darze na potrzeby państwa – przechodziłoby od razu do domeny publicznej w zakresie niekomercyjnego użycia.





Licencja Creative Commons
Ten wywiad jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 3.0 Unported.

czwartek, 11 kwietnia 2013

Niekontrolowane oddawanie. I. Skarpa


Rodzice wychowują pierworodne dzieci zwykle tak, jak je płodzą, metodą prób i… w większości błędów. Ta metoda determinuje całokształt relacji z ich pierwszym dzieckiem. Jan Marek Motty był błędem. Przynajmniej tak się czuł odkąd pamięta, od czasów przedszkolnych, w niewłaściwym miejscu i  czasie.

Na początku zajęć sprawdzano obecność, jakby już czterolatki mogły wagarować. Zasłonięte kotary, wszyscy leżą na plecach na wykładzinie dywanowej, półmrok zalegający salę. Leżąc na plecach widział tylko górną część zasłon i cienie na sufitach. Podczas ceremonii wolno było odezwać się tylko po wywołaniu imienia, czasem imienia i nazwiska.
- Jan Marek!
- Jestem.
Przedszkole nr 2 w Zgorzelcu mieściło się na wzgórzu oddzielonym od ulicy Kościuszki kilkumetrową, porośniętą gęsto skarpą. W późniejszych latach Jan Marek, idąc po lody do „Kaczmarka”, wybierał zawsze wydeptaną ścieżkę wśród krzaków, odcięty od miasta, przez nikogo niezauważony, cichy. Patrząc w dół na ludzi idących chodnikiem, milczał jak podczas czytania listy obecności, obserwował cienie.

Nie pamięta zabaw przedszkolnych z rówieśnikami czy uśmiechów przedszkolanek. Pamiętał obowiązek leżakowania, zmuszanie do spania wtedy, gdy umysł był najciekawszy świata. Sen już na zawsze pozostał dla Jana Marka zmarnowanym czasem, złodziejem zdarzeń. Nic tu nie było na miejscu i o właściwej porze.
-  Jan Marek! Matka przyszła!
Nie zrywał się widząc jej zarumienioną twarz i lekko pochyloną głowę, gdy odbierała od wychowawczyni tetrową pieluchę i pidżamę, ciężki i mokry zwitek. Podszedł wywołany jej niemym spojrzeniem. Wsunął rękę do machinalnie wyciągniętej dłoni.  Wracają do domu zwykle milcząc, ona przywykła, że nie miał nic do opowiadania, on w poczuciu winy za jej wstyd, dreptał pół kroku za nią.

Reagował tylko, gdy został wywołany, nie wyciągał ręki nie zachęcony. Na wszystko w życiu trzeba sobie zasłużyć lub zapracować, a dzieci i ryby głosu nie mają.
Jan Marek był błędem, a błędy ciągną się za człowiekiem jak smród moczu.

czwartek, 4 kwietnia 2013

Najmądrzejsze zasłyszane pytanie, czyli dlaczego nie chcesz mówić?


Pisałem niegdyś o najgłupszym pytaniu zadawanym piszącym. Spotkałem się też z najmądrzejszym, zadanym dwa lata temu przez Krzysztofa Schodowskiego, osobie która wtenczas nie pisała. Brzmiało ono „Dlaczego nie chcesz mówić?”

Dobre pytanie Mr. Schodowski, znacznie lepsze niż zwykle zadawane „dlaczego Pan/Pani pisze”.
Mam napisać prozą, w karbach której czuje się niezręcznie, o trzech własnych, ulubionych przeze mnie samego tekstach. Tekstach… Dlaczego nie powiem wierszach? Może dlatego, że znaczenie słów odgrywa dla mnie zbyt wielką rolę,  że obraz poezji w mojej głowie jest wyolbrzymiony i umysł karmi się starymi stereotypami czystości i wielkości poezji, podobnie jak obraz kobiety, choćby na ustach miała siarczyste przekleństwa, pozostaje piękny.

Czy da się to zrobić obiektywnie? Łatwo jest wypowiedzieć się na temat czyjegoś tekstu, złapać dystans. To tak jakbym miał chłodnym okiem psychologa przebadać moje córki i postawić diagnozę. Niby po napisaniu wiersz żyje własnym życiem a poeci idą dalej. Taaaa… Czcze gadanie, podczas gdy wciąż do nich wracają, poprawiają, walczą o ich cześć i ze słodką czułością opowiadają o nich na każdym wieczorku poetyckim. Pieszczą i pielęgnują, kształtują coraz dojrzalej, niczym rodzic wzrastające dziecko. I nie lubię mówić o moich tekstach, obnażać ich. To tak jakbym zabierał im moc sprawczą, którą staram się im nadać, moc zmuszania ludzi do myślenia, do własnego spojrzenia na obraz. Pisząc to, wciąż mam dylemat, czy powinienem się w takim stopniu odsłaniać, podawać na tacy czytelnikowi gotowe danie. Zawsze byłem przeciwnikiem takich rozbiorów, pozbawiania się specyficznego dialogu z czytelnikiem. Powiadają, między innymi sam Schodowski, że warto. Nie do końca mnie przekonali. Obym nie musiał więcej tego robić.

Pierwszy, „Eos”, jest z nieukończonego projektu „160 znaków” mającego być luźnym zbiorem 160 tekstów, znaków, obrazów, spojrzeń. Każdy z nich miał posiadać bez tytułu dokładnie 160 znaków, licząc spacje i znak łamania wiersza (/). Treść miała się mieścić w jednym smsie. W jakim celu? To nie tylko czysta zabawa słowem. W pewnym stopniu pomysł zainspirowany haiku, tu w szerszej formie, lecz na tyle ciasnej, że zmusza mnie do wytężonego myślenia, do poszukiwań. Jak w tak krótkiej formie oddać krótką w czasie rzeczywistym, ale tak trwale zapadającą w pamięć chwilę? Jak 160-cioma znakami (w tym spacjami) wyrazić wszystkie wrażenia, jakie wywarł na mnie dostrzeżony obraz? To w pewnym stopniu samokształcenie, autoform(AT)owanie. To także wymóg by słowo miało wyraziste znaczenie, oddało stan jak najbliższy ideału. Tu nie ma miejsca na zapychacze, jakiekolwiek ubarwienia, zbędne słowa.

Obudziłem się pewnego marcowego dnia o świcie. Dziwne. Zawsze mam problemy z przebudzeniem się. W głowie i na zewnątrz szumi wiatr. Podchodzę do okna. Siedzące na ziemi gołębie spostrzegam tylko dlatego, że spłoszone zerwały się do lotu. Chyba najgorzej latające ptaki. Robią przy tym najwięcej hałasu, machają skrzydłami jak niewprawny początkujący pływak i lecąc ślepo mogą trafić w głowę, jeśli się nie uchylić. Z bramy oficyny wychodzi zgarbiona postać kobiety, o lasce, z workiem odpadków. Podchodzi do kosza na śmieci, miarowo, kołysząc się. Lewa noga, laska, prawa noga. Ledwo sięgając kosza wyrzuca worek ze śmieciami płosząc podwórkowe koty. Wredny, potargany jak sierść miauk. Zastanawiam się, czy ta starsza kobiecina też jest dobrym człowiekiem, stargana życiem, doświadczona na tyle, że nie potrafi już nikogo nie rozumieć. Myślę, czy jej twarz, pewno kiedyś niewiarygodnie pięknej kobiety, ma ten osobliwy urok kilkudziesięciu lat. Nozdrza poruszają mi się przy tym jak wietrzącemu psu. Nieznajoma w głowie staje się boginią. Może nią jest, skoro nagle, jakby czując mój wzrok, podnosi głowę i spogląda w okno? Piękna twarz, śliczna brzaskiem dobroci zmierzcha już.

Drugi tekst „bzdurka na Po”, jest z serii bzdurek, rozbudowanej wersji fraszek, zabawa słowami i znaczeniami, często dźwiękiem, brzmieniem fraz. Pod pozorem ironii, zabawy literackiej staram się ukryć ważkie tematy. Włoskie znaczenie słowa fraszka pasowałoby tu idealnie, lecz chciałem uniknąć ograniczania się formą jak i sugerowania czytelnikowi sposobu odbioru tekstu w kontekście fraszek. Słowo bzdurka wystarczająco odwraca uwagę czytelnika.
Na początku było słowo, logos, czyste, dzikie, nieokiełznane, organiczne. Czyste słowo nadane przez Etę rozlicznościom. W świecie metafizycznym, nie tylko poza ale i przed fizycznym, wszystko miało swoje miejsce i czas, właściwe proporcje, harmonię i melodię. Lecz Eta miał fantazje i w… właśnie, w czym? W próżności, nudzie, wiecznym dążeniu czy rzeczywiście miłości? Tego nie wiem, więc to pomijam. W każdym razie, stworzył Po: Poetę, Populus, stworzonego Po wszystkim co było do stworzenia. Istotę cielesną, mięsną, żarłoczną i pełną pogardy, istotę tak chciwą że wzięłaby najchętniej w posiadanie nie tylko same nogi Ety. Ile w tym winy Ety skoro własną wolą „przed siebie Po stawił”? Ile w Po jest dumy, że zmienia znaczenia słów, przeinacza, miesza i swą poezją zżera wszystko, etykę i poezję. Ile w nim zachłanności i pogardy dla harmonii gdy zajęty pochłanianiem czka, gardząc nawet tymi, co go jako Etę mają?

Trzeci tekst, "akupunktura". W samym tytule zawiera się idea tego co piszę. Każde nakłucie musi być jak najbardziej precyzyjne, uważne, wyważone. Tu wszystko ma istotne znaczenie: dźwięk, współbrzmienie wyrazów, wielo- i jednoznaczność. Każde słowo musi mieć konkretne miejsce i znaczenie, oddawać jak najwięcej nie zatracając przy tym istoty. Słowo jest tu wszystkim, materią którą można formować, lepić, rozrywać i mieszać z innymi, ale też siłą sprawczą, siłą, której mocy się poddaję i od której jestem zależny.

 „bawię się co dzień ością”. Więc naprawdę czym się bawię? W tym sęk, że każdego dnia, co dzień, i wszystkim.
Bawię się tą kością, którą mi ponoć z klatki piersiowej wyjęto i która stała się kobietą, tak doskonale mi znaną, której ciało jest dla mnie mapą, a każda pora konkretnym punktem, którego dotyk wzbudza drgania jak przy nakłuciu igłą. Wodzę wzrokiem i palcem po mapie.
Bawię się każdym dniem, zwykłą szarą codziennością, każdą porą dnia.
I bawię się ością co mi w końcu „w gardle ciszą staje”, dusi, doskwiera.
W tej zabawie jestem tylko narzędziem, tykam do rytmu, wcześniej nadanego, do rytmu ciała dotykam, punktuję, kłuję tkliwie ale zarazem dotkliwie. Te krótkie spięcia, naładowane ładunkiem energetycznym, spięcia między mną a moim buntem, miedzy mną a drugą osobą, i między mną a rzeczywistością. Trzy ładunki, często związane w krzyk, trzymam w garści. Czy rzeczywiście? Ta orgia krzyków podczas smakowania, pomieszanie uwielbienia i wybuchów szału, tkliwości z dotkliwością, świadomości władzy, gdy leży krzyżem, z poddaniem gdy tańczy nade mną. Wszystko instynktowne, lecz swoiście poddane harmonii, na cztery takty, działa według pewnych schematów, nieodgadnionej taktyki. Bo tak to tyka, raz, dwa, trzy, cztery. Tak tyka taktyka dotykania.

piątek, 29 marca 2013

dzień świ...

Junior's eyes looked into the skies once more
Now he knew well, this life was hell for sure
He desperately tried, his fingertips stretched to the stars
Reaching for reason, along with the time and the stars
                                 (Black Sabbath “Junior's eyes”)

bez kawy i papierosa nie pójdzie
33 i 1/3 obrotów na minutę
czarna płyta Black Sabbath

lokalne media serwują globalne wydarzenie
nie wiedzieć czemu kładąc nacisk na dramat
stłoczonego w drzwiach tłumu

błyska się
w progu ciało kilkuletniej dziewczynki
wystraszonym wzrokiem dokonuje ostatnich obserwacji
małżeństwa obarczającego się winą za zdarzenie
ilością sięskurwień
błyska się
lampa fotoreportera miażdżącego stopą rękę
staruszce osłaniającej leżącą dziecięcą głowę w progu
starszy jegomość przepraszająco kłania się
torując drogę posrebrzaną laską
błyska się
staruszka pada pod naporem nóg
kopią kopią kopią (poprawia palcem szafirową igłę)
kopiących gdzie butpadnie
błyska się
kolorowo barwnie różnorodnie
biegnących fatałaszków tłum
nie zdąży przed burzą
błyska się
na progu przewód zerwany
odpycha miejscowy kloszard

jeszcze nie rozbudzony
idzie
rozszarpać na strzępy
na strzępki
ów nerw
na progu
staje

bez kawy i papierosa nie pójdzie
33 i 1/3 obrotów na minutę…

sobota, 23 marca 2013

Eos


trzytaktem przy koszu
płoszy gołębie i zmarcowane koty
uczy drzewa słaniać się
jednostajnym krzywoliniowym
spogląda w górę gdy wietrzę
ironię zmierzchu w twarzy

poniedziałek, 18 marca 2013

w kołowrotku

szczury do bólu
gryzą kości
skulone w kącie
w strachu
z rodziny myszowatych gatunek
szczuty
naciąga kąty w cube
wciąż w biegu
nie kończy wyścigu
do bólu szczery

bzdurka na dach(u)


Antonello da Messina "Hl. Sebastian"


play
pasja
Jan Sebastian
bach
zabili dach
nad głową
umiera powoli z tęsknoty
za gołą stopą
stop

oskarżam panią Szomron o pozostawienie rannego
bez udzielenia pomocy
bez straży
bez ukojenia gołą stopą
stop

nad głową zabity dach na bruk
pod
nagie niebo
Jan Sebastian
graj

niedziela, 10 marca 2013

ostre (rżnięcie w chuja) cięcie


losowo duszę pilota
akcja
wpadam w trans
muzyczna transakcja

cięcie

w pasie kurczę się
w pauzie sąsiadów rytmicznie rżnięcie zza
ściany
drżą c-molowe nuty
w kącie bas w pas
się kłania
w ciszy rak
się raczy rzuca(ny)m mięsem
z talerza kurwa zli(nc)zuję sukinsyna rany

nie pierdol Al chemiku
o pozytywnych wibracjach
zaściennych prokreacjach planowanych kreacjach
gdy nadzieją raczkuję
do końca utworu czas zliczam
jeden rak?
jeden rok
Al (wy)rokuje
kracze
ja się raczę
Ja się kurczę

kurczowo trzymam pilota
duszę
w gardle
pas

ścieg


ślepy kret zgred łże
siwy świ(a)t płynie ściekiem
zimno kra kra łka

piątek, 1 marca 2013

Bar mleczny, cz. 3.


130 kilogramów gimnazjalisty walczy z apetytem w kategorii superciężkiej, chowając się za gardą soku pomarańczowego.
Dziś wszyscy walczą, z plastykowymi sztućcami, dziesięciolatka z katarem, jej matka ze łzami, gdy patrzy na tanie kalosze i wytarty płaszczyk córki. Blondynka stolik obok usilnie poprawia kręcone włosy opadające do talerza z zupą. Zielonowłosy chłopak walczy na dwa fronty z naturalnością starając się powstrzymać dłoń przed trzymaniem jej za udo. Ekspedientka w mocno naszpikowanym ciasnym staniku ogłaszająca kolejne porcje walczy ze zmęczeniem i mdłym zapachem klientów.
W rogu sali trzech rosyjskojęzycznych ściera się o to czy Андрей это поэта posiłkując się w przerwach butelką wódki ukrytą pod stołem.

Runda pierwsza:
- Pierogi ruskie dwa razy!!!
Mimochodem trwożnie zerkam w róg sali spodziewając się trzykrotnej riposty. Zapobiegawczo rozważam możliwy rozwój wypadków, gdyby w barze na poznańskich Jeżycach barmanka krzyknęła „Pieróg jeżycki!!!” Rosjanie zapijają kolejny kęs posiłku bez mrugnięcia okiem.

Runda druga:
- Proszę sznycel raz!!!!
Kategoria ciężka gimnazjalisty, któremu widocznie i obwiśle brakuje ciasnego stanika, wstaje i rusza do baru.

Technical knockout.

środa, 27 lutego 2013

m(y)dło


Julian turpio śmierdzi
od dawna
w skali od jeden do dziesięciu położyłam na nim krzyżyk
przestałam rozmawiać
zważony od środka trąci
kwasem

oczy jak plamy wątrobowe
błyskają tylko gdy ściąga tanie skarpetki
ciasne jak stanik odsłaniający piersi
do których się ślini pies
gdy kroję wątrobę

krew zalewa
powtarzam głośniej żeby kupił mydło

anemiczne bezpłciowe
szare?
nie kurwa, biały jeleń!

sobota, 9 lutego 2013

świat do góry stopami


w grudniu o 6 rano nie warto wychodzić bez pończoch
wiele lat temu stawał na głowie
by zajrzeć pod spódnicę
lub na piedestał stawiał kobietę
bo ginie

sensu stricto
sensualne badając
rozbierał
w biegu
femme fatale upadła
tłumaczy
there is not anything in mind, which hasn't been in the sensations

w grudniu o 6 rano
pończoszniczka stawia nogi do góry stopami
wiele lat temu stawał na głowie
by podziwiać smukłą linię nóg
w czarnych pończochach